Ciemna gałąź zadrżała z lekka, czarne
ptaszysko ze skrzekiem odleciało. Na błękitne niebo ktoś rankiem wylał
dzbanuszek chłodnego mleka; bieg z otwartymi ustami był przyjemnie męczący. Tak
jasnego dnia nie widziano w mieście od paru tygodni, chociaż wiadomo było, że
wystarczy godzin kilka, aby cień na chodniku ludzki zaczął się wydłużać. Nawet
rzeka zdawała się być przyjemną wilgocią. Słońce górowało, a jakiś szczwany
chochlik, nielubujący się w ciężkim spojrzeniu, przebiegł nocą wszystkie ulice,
by ująć w swe krzywe rączki mgłę nieprzyjazną.
Rześkie powietrze tykało gładko polików
chłopaka. Szybkim krokiem przemierzał centrum miasta, kierując się na wschód. Chował
sine dłonie w kieszenie kurtki, wcisnąć próbował w ramiona głowę i czuł, że tym
samym stał się niewidzialny dla otaczającego go świata, mimo że udało mu się
ukryć jedynie koniuszek brody.
Przebiegł ulicę szybko, depcząc ciężkimi
butami po kocich łbach. Podobała mu się ta zmiana. Głęboko odetchnął, nie
przerywając kroku, wypuszczając z ust całe powietrze mieszczące się w tym
momencie w jego płucach. Czuł skostniałe paliczki, czuł sztywny materiał
spodni, nieprzyjemnie ocierający się o jego uda i wsłuchiwał się w ciszę
panującą w nieistniejącym tamtego dnia wietrze. Musiał się spieszyć, bo
wiedział, że bez zewnętrznych czynników pobudzających zawróci ponownie, a tym
razem z pewnością bezpowrotnie. Podświadomość podpowiadała mu przyczynę jego
nagłego ożywienia, kroczenia między blokami za dnia właśnie w tym kierunku. Na
koniuszkach palców odczuwał ciepło tamtych dni, a zakorzenione gdzieś w czaszce
wspomnienia wewnętrznego uśmiechu przeważało szalę. Nie mógł dać sobie tego
sam.
Drogę miał niedługą. Mijając staw, przebiegł
przez ulicę i własne odbicie ujrzał w wystawie sklepowej z naprzeciwka. Mimo
mrozu, jego wargi czerwieniały, a przy nich skóra wydała się jaśniejsza niźli w
dni letnie. Na nic byłyby niepotrzebne tego dnia wiadomości i wcześniejsze
znaki. Widocznie stęskniony był tak za cudzym oddechem, że wszystkie te
formalności ułatwić spotkania nie musiały. Skręcał już, wchodząc w uliczkę
kolejną, a przecież powiedzieć można było, że do niej właśnie wracał. Krok jego
był żwawy, przechodnie zauważali, że momentami aż biegł, tak bardzo wyprzedzić
chciał swoje myśli, aby czyn się ziścił, bo bez niego zgubiony pozostałby na
powrót. Chłodne powietrze, muskające jego czoło, było jedynym pożądanym przez
niego uczuciem tamtej chwili. Nie był sam sobie powiernikiem wszelkich myśli.
Oceniłam odległość
do miejsca docelowego na pięćdziesiąt metrów. Prawie spadając ze schodów
wychodziłam po codzienne zakupy godzinę wcześniej, a teraz stawiałam każdy krok
uważnie, wsłuchując się w skrzyp śniegu pod podeszwą butów. Nie wiedziałam, co
dalej robić z mile rozpoczętym porankiem. Oparłam nieokryte dłonie o murek i
podskoczyłam z lekka, po chwili znajdując się na nim. Coś się obsunęło, otarło
i przez chwilę całkowicie znieruchomiało, by za moment zacząć piec. Po
wewnętrznej stronie dłoni pojawiły się czerwone ślady kamienia. Zgięłam palce,
tworząc nieporadne piąstki.
Byłam człowiekiem z
ogromnym łaknieniem bez mocy sprawczej. Pozostawała mi dręcząca samotność lub
niewygodny cudzy tłum.
Chwilą niezauważalną było pojawienie się chłopaka na miejscu. Tak
nienaturalnie, wymuszony prawie że akt. Podszedł spokojnie, ważąc pod koniec
każdy krok, chociaż pierś jego unosiła się często. Dziewczyna z daleka
dostrzegła ruchomą postać, a i ona zaskoczona jego widokiem zbytnio nie była.
Jakby wzajemnie wiedzieli o ruchach, które wykonają; patrzyli na nie każdego
dnia, by w ostateczności zdarzenie to nie rozbudziło w nich takich emocji,
jakie by chcieli. Coś na pozór choćby ekscytacji. Wszystkiego tutaj brakło.
- Póki jeszcze nie
całkiem zdaję sobie sprawy, że to jedynie impuls, chodź – wypowiedział słowa
jednym tchem, prostując się powoli.
Oddech jego był
szybki i głęboki jak po wyczerpującym biegu. Dopiero wtedy przyjrzeć mogłam się
mu uważniej. Po dawnej fryzurze nie było śladu, włosy zaczesane miał do tyłu,
przy czym rysy jego twarzy stały się surowsze. Mogłabym opuszkami palców odkryć
nowe wgłębienia na jego czole i policzkach, tak jakby kilka tygodni mogły go
zahartować, nadając mu dojrzalszy wygląd. A może po prostu posępny? Biła od
niego chęć ogromna, nie szurał już nogami po podłożu, biernie przyglądając się
otoczeniu.
- Nie jestem
impulsem – odpowiedziałam krótko, pozostając ciągle nieruchoma.
Podszedł bliżej o
półtora kroku i oparł się o murek.
- Pozwól mi na
sposobność, żeby nie zostawać znów w tej irytującej ciszy.
Parsknęłam. Blaise
spojrzał na mnie i niespodziewanie uśmiechnął się szeroko.
- To niepojęte, nie
mogę brać cię na poważnie – odparłam, nie spuszczając wzroku z jego profilu.
- Nie czuj się
wykorzystywana. Bo jeśli spojrzeć na to obiektywnie, masz dokładnie te same
zamiary względem mnie.
Obie jego dłonie
spoczęły na krawędzi ścianki. Przez krótką chwilę z lekko rozchylonymi ustami
milczałam. Ton jego głosu był ciepły, jednak oschłość tych słów kazała mi
przystanąć. Znaczyłoby to tyle, że nasze osobiste pobudki zawsze były kierowane
ku zaspokojeniu własnych potrzeb bez najmniejszej wzmianki o drugiej stronie.
- Nie powiesz, że
jest inaczej – dodał, najwyraźniej czekając na moje słowa.
- Dlaczego mnie
szukasz?
Wolno jego wzrok
przeszedł na mnie. Prawy mój kącik ust uniósł się ku górze, a cała sytuacja
wydała mi się z lekka komiczna. Nie przekreślałam możliwości jego szybkiego
odejścia, choćby i zaraz. Niezdecydowany był mocno, mimo że z zamiarem kontaktu
nosił się czas już dłuższy. A ta jego wewnętrzna szamotanina, ilekroć razy
wypływała na zewnątrz, zdawała się dotykać najbardziej świat zewnętrzny.
- Jesteś mi doraźnie
wskazana.
Westchnęłam długo,
delikatnie przygryzając dolną wargę od wewnątrz.
Wypowiedziane słowa
brzmiały mi w uszach później wiecznie, jako przedsmak pewnego rozpadu.
Nie da rady, chciałby jeszcze trochę mieć
władne palce.
Energicznie poruszał dłońmi w kieszeniach kurtki, kiedy pomyślał o
przystanięciu na moment. Wieczorne powietrze zabijało nieszczęsnych, którzy
odważyli się zapalić na zewnątrz; nie przypominało już tulącego chłodu z rana.
Szarpał się nieprzerwanie, odczuwając na
przemian ogrom animuszu z bezcelowością. Czuł jakby przetrawił kilkakrotnie wszelkie
odczucia, które były mu dane i zmiętoszone ich resztki odkładały się teraz niezdrowo
w organizmie. Może tymi lepkimi słówkami nie miał się ratować, a tylko zapewnić
się o nieudolności jego czynów wobec każdej innej persony. Stałby się we
własnych oczach niczemu winny i, niemalże jak ofiara swojej ułomności, pełzałby
momentami i niżej, i niżej, by dowieść swojej racji.
Słychać szepty i domysły. Widać nerwowe
odwracanie głów i taniec oczu, gdy przechodzi.
Przecież nie wiesz.
Miesiąc temu napisałam ładną i zwartą przemowę dla tego
rozdziału, ale nie pamiętam już miejsca jej przechowania, o ile było to co
innego niż moja głowa. Całość mi się miesza, wydaje mi się, że iść miało
właśnie w tym kierunku, ale wobec panującej dookoła mnie sytuacji sama już nie
jestem pewna, czy to poprawna treść. Ale uśmiecham się, słysząc przypadkiem
piosenki z soundtracku, bo zauważam, że kojarzą mi się one z Kidsami i jest to
coś, czego bardzo bym pragnęła, jakiejś zażyłości czytelnika z tym tekstem. Po
korekcie będzie super, mogę obiecać. A ja nieumiejętnie staram się wbić w rytm;
wychodzą właśnie uboczności mojej nieporadności w związku z prozaiczymi
czynnościami codziennymi. Trzeba się zmusić, choć mi wszystko dookoła
zaprzecza. szybki edit: chyba chciałabym pisać coś lekkiego, trzeba mi czegoś, co mnie odciągnie.