talk to me softly there's something in your eyes don't hang your head in sorrow and please don't cry

Powinno być to coś subtelnego, ale jednocześnie wyrazistego. Nie wulgarnego, czy narzucające swoje zdanie, jednak ukazanie świata z perspektywy bohatera tak, aby czytelnik mógł w pełni przyznać mu rację w postępowaniu, w myśleniu. Nie da się w pełni nie przekazać głównemu bohaterowi własnych cech, przynajmniej na początku pisarskiej drogi. Aczkolwiek będę starała się tego unikać, bynajmniej nie zamierzam przekazywać Wam moich myśli.

niedziela, 19 października 2014

Like whispered dreams your eyes can’t see

  Opuszek wskazującego palca silnie naciskał na paliczek środkowy drugiej ręki, poruszając się rytmicznie w po całości kostki. Gorącym powietrzem, wydychanym przez nozdrza, ogrzewane dłonie przypominały niekończącą się pracę w maszynowni ludzi odpowiedzialnych za ruch statku. Co wargi mogły począć, podczas gdy nawet kończyny nie były pewne poprawności własnych ruchów, a jedynie jałowo poruszały się wedle ustalonych wcześniej schematów, by zaspokoić pierwotną potrzebę czynu, choćby po to, aby uspokoić umysł. Otępienie świadomości wnętrza zwinnie dało się zagłuszyć ruchem. Nawet jeśli mowa tu tylko o wzajemnym pocieraniu się palców dłoni.
  Niemożność kontroli kuła coraz dotkliwiej i nie była już jedynie prostą linią a kolejną odnogą, uwierającą niczym nieoderwana metka nowo zakupionego swetra. Odczuwałam ten bezwład ciała, towarzyszący osobie na w pół śpiącej. Chłodną dłonią dotykałam wszystkiego połowicznie, bo za moment miało wysunąć się to prawie niezauważalnie. Zachłannie skakałam by dalej, machając bez opamiętania rękoma, aby poczuć tylko okruszynę doznań wczorajszych, nie pozwolić na przetrawienie całości i zmieszanie jej do kotła powszedniości. Może to właśnie ten strach był przyczyną mentalnych drgawek, gdy okazywało się z dnia na dzień, że coraz mniej staje się to moje. A zaimek ten wcale nie oznaczał tu posiadania.
  I sprzeciwiać się dało jedynie biernie, choć starałam się robić to możliwie agresywnie. Z marazmu przechodząc na nowo do banalności, oglądałam się nerwowo za siebie jak pasażer oddalającego się pokładu, który żałuje z premedytacją pozostawionego tam konkretu. Pojąć nie mogłam zacierania się odczuć, jakby ostatecznie wszystkie zlać miały się w całość, tworząc bezbarwną masę.
  Otoczyłam luźno ręce wokół kolan, aby już po chwili ułożyć całe ciało na czerwonym kocu w ciemnozielone pasy. Był szorstki i drapał nagą skórę moich ramion, zdawało się, że im bardziej zechcesz się nim owinąć, tym większy chłód poczujesz. Na moment zacisnęłam obie dłonie, aby kciukiem sprawdzić ich temperaturę. Opuszki palców pozostawiły na śródręczu nieprzyjemny odcisk. I w tej chwili z kuchni dobiegł jeden z najmilszych dźwięków słyszanych kiedykolwiek. Gwizd czajnika roznosił się po całym pomieszczeniu, zaczynając nieco niepewnie, a kończąc na niemalże zdesperowanym krzyku. Zahaczał wielokrotnie o mój ból głowy, ale jak tu gniewać się na przenośne poczucie równowagi, gdy wszystko, czego właśnie ci trzeba to owa stabilizacja. Z wdzięcznością opuściłam szurpaty koc. Złapałam w ruchu grubą, granatową bluzę i przerzucając ją przez głowę, dopełniłam złudzenia odczucia bezpieczeństwa.
  Parokrotnie przemierzałam korytarz, przyciskając stopy możliwie najbliżej podłogi. Brakło mi tego skrzypu, budzącego zawsze rodzicielkę, gdy późną godziną zakradałam się do kuchni, by jeszcze chwilę poszperać w szafkach. Momentami miało się wrażenie, że będąc nawet samym w domu, matka stanie w progu pytając, dlaczego jeszcze nie leżę w łóżku. Dlatego niemal tańczyłam po podłodze w poszukiwaniu znajomego głosu. Parkiet został odnowiony i choć estetycznie niewiele różnił się od poprzedniego, czuć było pod stopami obcą gładkość. Jakbyś zdążył utożsamić się do poprzedniego podłoża, przywiązać się do jego wad i nauczyć stawiać kroki tam, gdzie stawałeś się afoniczny.
  Wrzątkiem zalałam w kubku czerwonym, by dogłębnie przekonać się do ciepła tamtejszej nocy. Ah, jaką silną miałam potrzebę sprowadzania wszelkich zewnętrznych czynników do uporządkowania własnych myśli, gdy brakowało tych, które trwały i bez mojej pomocy czy zachęty. Jakbym bez odpowiedniego oparcia miała runąć w dół, mimo że świadoma byłam tego, że tak się nie stanie.
  Ledwie czując smak, haustami połykałam napój, spadający letnimi kulami, obijającymi się o ścianki przełyku. Potrząsnęłam głową, by dwa samotne pasma włosów, spadające prosto na moje lewe oko, zmieszały się z resztą.
  Draczne było to, jak skwapliwie rozciągałam w swych myślach każdą konstatację i pociągałam ją do granic możliwości z każdej strony, nie pozostawiając sobie miejsca na wątpliwości. Zgubne było to oczekiwanie dopełnienia siebie. Myśli poczęły się starzeć, a później gnić i odkładać się w tyłomóżdżu, niespodziewanie dając o sobie znać w momencie, gdy kolejne niedopowiedzenia wspinały się w wolna i jak kleszcze wczepiały się, uciskając każde luźniejsze spostrzeżenie. Było trzeba świeżych tchnień, uwalniających z wolna ciasnotę umysłu. Wdechów chłodnych głębszych i styczności z obcą skórą, bo prowadząca ku niezadowoleniu przejrzała samo-świadomość roztaczała wokół cichą odrazę w stronę pojawiających się wielokroć okazji doświadczeń prostych. Czynność skrobania łyżeczką, by zredukować ilość destruktywnych wpływów z wewnątrz, jarzyła się w ten czas jak błogosławieństwo nieprzypadkowe, więc czemu oskarżenia naiwności i nieroztropności padały wtedy tak często, wbijając się w ofiarę ostrymi kolcami – ta próba ukarania za nieodłączną każdemu człowiekowi potrzebę zmieszania się z inną postacią była namiastką jej negacji. Ludzie stawali się ułomni i z czasem niezdolni do ponownego wzburzenia tkwiących w nich pokładów wzruszenia. Okrywali nostalgię grubą warstwą kolców nagany, a ta mimo to parzyła tym mocniej, im z większą stanowczością starano się ją ogłuszyć.
  Nigdy jednak nie pokusiłabym się o myśl o zobojętnieniu we mnie tego, co sztorm powodować mogło. Krople wody godzinami oblepiały mnie nieprzerwanie, a nieprzyjemne i niegodziwe było to ich przeczyszczenie. Pod pretekstem mojego dobra, zostało odebrane mi to, do czego pragnęłam powracać. A patrząc raz drugi, to może i dobrze, że letalny wrzątek uczuć ostygał z czasem. Bo co to byłoby za życie, gdyby całe ono wyglądać miało jak ten jeden miesiąc.
  I już powiedzieć nie umiałam, czy tęskniłam za czymś realnym, czy jedynie za moim tego wyobrażeniem. 


marzec, 1994










Wychodzę z założenia, że trzeba narkotyzować się soundtrackiem przez kilka godzin non stop, aby odpowiednio wejść w atmosferę rozdziału. Rozdziału, którego publikować przez pewien czas wcale nie zamierzałam. Nawet pisany w planach nie był, ot, impuls. Sierpniowy marazm, ogarniający mnie z każdej strony, spowodował spore ubytki i sądziłam, że Kidsów to koniec, bo jak już teraz pisać powinnam? Dodatkowo bardzo odwlekałam jakiekolwiek początki ponownego pisania, mogło powstać z tego coś bardzo koślawego i krzywdzącego dla mnie samej. A i ten rozdział nie jest z pewnością tym, czym miał być pierwotnie, jeszcze przed wszystkim. Nie traktujcie go jako kontynuacji. Odnosi się do całości, ale myśli Ali nie są z okresu, w którym dzieje się aktualnie akcja. Nie prześpię nocy kolejnej, a oczy mam już wystarczająco przekrwione i opuchnięte. Czasem moje poświęcenie dla słów jest przerażające. Jednak to dobry znak, bo zaczynam działać, czymkolwiek by to działanie nie było. Przemowa niemal dłuższa od całości, więc już. Nie wiem, czego oczekuję od dni kolejnych, ukierunkuję myśli i wtedy tu zajrzę, nie zrobię tu śmietniska. Edit: jest data