talk to me softly there's something in your eyes don't hang your head in sorrow and please don't cry

Powinno być to coś subtelnego, ale jednocześnie wyrazistego. Nie wulgarnego, czy narzucające swoje zdanie, jednak ukazanie świata z perspektywy bohatera tak, aby czytelnik mógł w pełni przyznać mu rację w postępowaniu, w myśleniu. Nie da się w pełni nie przekazać głównemu bohaterowi własnych cech, przynajmniej na początku pisarskiej drogi. Aczkolwiek będę starała się tego unikać, bynajmniej nie zamierzam przekazywać Wam moich myśli.

niedziela, 23 listopada 2014

And if I should fall, will it all go away

  Ciemna gałąź zadrżała z lekka, czarne ptaszysko ze skrzekiem odleciało. Na błękitne niebo ktoś rankiem wylał dzbanuszek chłodnego mleka; bieg z otwartymi ustami był przyjemnie męczący. Tak jasnego dnia nie widziano w mieście od paru tygodni, chociaż wiadomo było, że wystarczy godzin kilka, aby cień na chodniku ludzki zaczął się wydłużać. Nawet rzeka zdawała się być przyjemną wilgocią. Słońce górowało, a jakiś szczwany chochlik, nielubujący się w ciężkim spojrzeniu, przebiegł nocą wszystkie ulice, by ująć w swe krzywe rączki mgłę nieprzyjazną.
  Rześkie powietrze tykało gładko polików chłopaka. Szybkim krokiem przemierzał centrum miasta, kierując się na wschód. Chował sine dłonie w kieszenie kurtki, wcisnąć próbował w ramiona głowę i czuł, że tym samym stał się niewidzialny dla otaczającego go świata, mimo że udało mu się ukryć jedynie koniuszek brody.
  Przebiegł ulicę szybko, depcząc ciężkimi butami po kocich łbach. Podobała mu się ta zmiana. Głęboko odetchnął, nie przerywając kroku, wypuszczając z ust całe powietrze mieszczące się w tym momencie w jego płucach. Czuł skostniałe paliczki, czuł sztywny materiał spodni, nieprzyjemnie ocierający się o jego uda i wsłuchiwał się w ciszę panującą w nieistniejącym tamtego dnia wietrze. Musiał się spieszyć, bo wiedział, że bez zewnętrznych czynników pobudzających zawróci ponownie, a tym razem z pewnością bezpowrotnie. Podświadomość podpowiadała mu przyczynę jego nagłego ożywienia, kroczenia między blokami za dnia właśnie w tym kierunku. Na koniuszkach palców odczuwał ciepło tamtych dni, a zakorzenione gdzieś w czaszce wspomnienia wewnętrznego uśmiechu przeważało szalę. Nie mógł dać sobie tego sam.
  Drogę miał niedługą. Mijając staw, przebiegł przez ulicę i własne odbicie ujrzał w wystawie sklepowej z naprzeciwka. Mimo mrozu, jego wargi czerwieniały, a przy nich skóra wydała się jaśniejsza niźli w dni letnie. Na nic byłyby niepotrzebne tego dnia wiadomości i wcześniejsze znaki. Widocznie stęskniony był tak za cudzym oddechem, że wszystkie te formalności ułatwić spotkania nie musiały. Skręcał już, wchodząc w uliczkę kolejną, a przecież powiedzieć można było, że do niej właśnie wracał. Krok jego był żwawy, przechodnie zauważali, że momentami aż biegł, tak bardzo wyprzedzić chciał swoje myśli, aby czyn się ziścił, bo bez niego zgubiony pozostałby na powrót. Chłodne powietrze, muskające jego czoło, było jedynym pożądanym przez niego uczuciem tamtej chwili. Nie był sam sobie powiernikiem wszelkich myśli.

  Oceniłam odległość do miejsca docelowego na pięćdziesiąt metrów. Prawie spadając ze schodów wychodziłam po codzienne zakupy godzinę wcześniej, a teraz stawiałam każdy krok uważnie, wsłuchując się w skrzyp śniegu pod podeszwą butów. Nie wiedziałam, co dalej robić z mile rozpoczętym porankiem. Oparłam nieokryte dłonie o murek i podskoczyłam z lekka, po chwili znajdując się na nim. Coś się obsunęło, otarło i przez chwilę całkowicie znieruchomiało, by za moment zacząć piec. Po wewnętrznej stronie dłoni pojawiły się czerwone ślady kamienia. Zgięłam palce, tworząc nieporadne piąstki.
  Byłam człowiekiem z ogromnym łaknieniem bez mocy sprawczej. Pozostawała mi dręcząca samotność lub niewygodny cudzy tłum.
 
  Chwilą niezauważalną było pojawienie się chłopaka na miejscu. Tak nienaturalnie, wymuszony prawie że akt. Podszedł spokojnie, ważąc pod koniec każdy krok, chociaż pierś jego unosiła się często. Dziewczyna z daleka dostrzegła ruchomą postać, a i ona zaskoczona jego widokiem zbytnio nie była. Jakby wzajemnie wiedzieli o ruchach, które wykonają; patrzyli na nie każdego dnia, by w ostateczności zdarzenie to nie rozbudziło w nich takich emocji, jakie by chcieli. Coś na pozór choćby ekscytacji. Wszystkiego tutaj brakło.
 
  - Póki jeszcze nie całkiem zdaję sobie sprawy, że to jedynie impuls, chodź – wypowiedział słowa jednym tchem, prostując się powoli.
  Oddech jego był szybki i głęboki jak po wyczerpującym biegu. Dopiero wtedy przyjrzeć mogłam się mu uważniej. Po dawnej fryzurze nie było śladu, włosy zaczesane miał do tyłu, przy czym rysy jego twarzy stały się surowsze. Mogłabym opuszkami palców odkryć nowe wgłębienia na jego czole i policzkach, tak jakby kilka tygodni mogły go zahartować, nadając mu dojrzalszy wygląd. A może po prostu posępny? Biła od niego chęć ogromna, nie szurał już nogami po podłożu, biernie przyglądając się otoczeniu.
  - Nie jestem impulsem – odpowiedziałam krótko, pozostając ciągle nieruchoma.
  Podszedł bliżej o półtora kroku i oparł się o murek.
  - Pozwól mi na sposobność, żeby nie zostawać znów w tej irytującej ciszy.
  Parsknęłam. Blaise spojrzał na mnie i niespodziewanie uśmiechnął się szeroko.
  - To niepojęte, nie mogę brać cię na poważnie – odparłam, nie spuszczając wzroku z jego profilu.
  - Nie czuj się wykorzystywana. Bo jeśli spojrzeć na to obiektywnie, masz dokładnie te same zamiary względem mnie.
  Obie jego dłonie spoczęły na krawędzi ścianki. Przez krótką chwilę z lekko rozchylonymi ustami milczałam. Ton jego głosu był ciepły, jednak oschłość tych słów kazała mi przystanąć. Znaczyłoby to tyle, że nasze osobiste pobudki zawsze były kierowane ku zaspokojeniu własnych potrzeb bez najmniejszej wzmianki o drugiej stronie.
  - Nie powiesz, że jest inaczej – dodał, najwyraźniej czekając na moje słowa.
  - Dlaczego mnie szukasz?
  Wolno jego wzrok przeszedł na mnie. Prawy mój kącik ust uniósł się ku górze, a cała sytuacja wydała mi się z lekka komiczna. Nie przekreślałam możliwości jego szybkiego odejścia, choćby i zaraz. Niezdecydowany był mocno, mimo że z zamiarem kontaktu nosił się czas już dłuższy. A ta jego wewnętrzna szamotanina, ilekroć razy wypływała na zewnątrz, zdawała się dotykać najbardziej świat zewnętrzny.
  - Jesteś mi doraźnie wskazana.
  Westchnęłam długo, delikatnie przygryzając dolną wargę od wewnątrz.
  Wypowiedziane słowa brzmiały mi w uszach później wiecznie, jako przedsmak pewnego rozpadu.
 
  Nie da rady, chciałby jeszcze trochę mieć władne palce.
  Energicznie poruszał dłońmi w kieszeniach kurtki, kiedy pomyślał o przystanięciu na moment. Wieczorne powietrze zabijało nieszczęsnych, którzy odważyli się zapalić na zewnątrz; nie przypominało już tulącego chłodu z rana.
  Szarpał się nieprzerwanie, odczuwając na przemian ogrom animuszu z bezcelowością. Czuł jakby przetrawił kilkakrotnie wszelkie odczucia, które były mu dane i zmiętoszone ich resztki odkładały się teraz niezdrowo w organizmie. Może tymi lepkimi słówkami nie miał się ratować, a tylko zapewnić się o nieudolności jego czynów wobec każdej innej persony. Stałby się we własnych oczach niczemu winny i, niemalże jak ofiara swojej ułomności, pełzałby momentami i niżej, i niżej, by dowieść swojej racji.
  Słychać szepty i domysły. Widać nerwowe odwracanie głów i taniec oczu, gdy przechodzi.
  Przecież nie wiesz.










Miesiąc temu napisałam ładną i zwartą przemowę dla tego rozdziału, ale nie pamiętam już miejsca jej przechowania, o ile było to co innego niż moja głowa. Całość mi się miesza, wydaje mi się, że iść miało właśnie w tym kierunku, ale wobec panującej dookoła mnie sytuacji sama już nie jestem pewna, czy to poprawna treść. Ale uśmiecham się, słysząc przypadkiem piosenki z soundtracku, bo zauważam, że kojarzą mi się one z Kidsami i jest to coś, czego bardzo bym pragnęła, jakiejś zażyłości czytelnika z tym tekstem. Po korekcie będzie super, mogę obiecać. A ja nieumiejętnie staram się wbić w rytm; wychodzą właśnie uboczności mojej nieporadności w związku z prozaiczymi czynnościami codziennymi. Trzeba się zmusić, choć mi wszystko dookoła zaprzecza. szybki edit: chyba chciałabym pisać coś lekkiego, trzeba mi czegoś, co mnie odciągnie.

niedziela, 19 października 2014

Like whispered dreams your eyes can’t see

  Opuszek wskazującego palca silnie naciskał na paliczek środkowy drugiej ręki, poruszając się rytmicznie w po całości kostki. Gorącym powietrzem, wydychanym przez nozdrza, ogrzewane dłonie przypominały niekończącą się pracę w maszynowni ludzi odpowiedzialnych za ruch statku. Co wargi mogły począć, podczas gdy nawet kończyny nie były pewne poprawności własnych ruchów, a jedynie jałowo poruszały się wedle ustalonych wcześniej schematów, by zaspokoić pierwotną potrzebę czynu, choćby po to, aby uspokoić umysł. Otępienie świadomości wnętrza zwinnie dało się zagłuszyć ruchem. Nawet jeśli mowa tu tylko o wzajemnym pocieraniu się palców dłoni.
  Niemożność kontroli kuła coraz dotkliwiej i nie była już jedynie prostą linią a kolejną odnogą, uwierającą niczym nieoderwana metka nowo zakupionego swetra. Odczuwałam ten bezwład ciała, towarzyszący osobie na w pół śpiącej. Chłodną dłonią dotykałam wszystkiego połowicznie, bo za moment miało wysunąć się to prawie niezauważalnie. Zachłannie skakałam by dalej, machając bez opamiętania rękoma, aby poczuć tylko okruszynę doznań wczorajszych, nie pozwolić na przetrawienie całości i zmieszanie jej do kotła powszedniości. Może to właśnie ten strach był przyczyną mentalnych drgawek, gdy okazywało się z dnia na dzień, że coraz mniej staje się to moje. A zaimek ten wcale nie oznaczał tu posiadania.
  I sprzeciwiać się dało jedynie biernie, choć starałam się robić to możliwie agresywnie. Z marazmu przechodząc na nowo do banalności, oglądałam się nerwowo za siebie jak pasażer oddalającego się pokładu, który żałuje z premedytacją pozostawionego tam konkretu. Pojąć nie mogłam zacierania się odczuć, jakby ostatecznie wszystkie zlać miały się w całość, tworząc bezbarwną masę.
  Otoczyłam luźno ręce wokół kolan, aby już po chwili ułożyć całe ciało na czerwonym kocu w ciemnozielone pasy. Był szorstki i drapał nagą skórę moich ramion, zdawało się, że im bardziej zechcesz się nim owinąć, tym większy chłód poczujesz. Na moment zacisnęłam obie dłonie, aby kciukiem sprawdzić ich temperaturę. Opuszki palców pozostawiły na śródręczu nieprzyjemny odcisk. I w tej chwili z kuchni dobiegł jeden z najmilszych dźwięków słyszanych kiedykolwiek. Gwizd czajnika roznosił się po całym pomieszczeniu, zaczynając nieco niepewnie, a kończąc na niemalże zdesperowanym krzyku. Zahaczał wielokrotnie o mój ból głowy, ale jak tu gniewać się na przenośne poczucie równowagi, gdy wszystko, czego właśnie ci trzeba to owa stabilizacja. Z wdzięcznością opuściłam szurpaty koc. Złapałam w ruchu grubą, granatową bluzę i przerzucając ją przez głowę, dopełniłam złudzenia odczucia bezpieczeństwa.
  Parokrotnie przemierzałam korytarz, przyciskając stopy możliwie najbliżej podłogi. Brakło mi tego skrzypu, budzącego zawsze rodzicielkę, gdy późną godziną zakradałam się do kuchni, by jeszcze chwilę poszperać w szafkach. Momentami miało się wrażenie, że będąc nawet samym w domu, matka stanie w progu pytając, dlaczego jeszcze nie leżę w łóżku. Dlatego niemal tańczyłam po podłodze w poszukiwaniu znajomego głosu. Parkiet został odnowiony i choć estetycznie niewiele różnił się od poprzedniego, czuć było pod stopami obcą gładkość. Jakbyś zdążył utożsamić się do poprzedniego podłoża, przywiązać się do jego wad i nauczyć stawiać kroki tam, gdzie stawałeś się afoniczny.
  Wrzątkiem zalałam w kubku czerwonym, by dogłębnie przekonać się do ciepła tamtejszej nocy. Ah, jaką silną miałam potrzebę sprowadzania wszelkich zewnętrznych czynników do uporządkowania własnych myśli, gdy brakowało tych, które trwały i bez mojej pomocy czy zachęty. Jakbym bez odpowiedniego oparcia miała runąć w dół, mimo że świadoma byłam tego, że tak się nie stanie.
  Ledwie czując smak, haustami połykałam napój, spadający letnimi kulami, obijającymi się o ścianki przełyku. Potrząsnęłam głową, by dwa samotne pasma włosów, spadające prosto na moje lewe oko, zmieszały się z resztą.
  Draczne było to, jak skwapliwie rozciągałam w swych myślach każdą konstatację i pociągałam ją do granic możliwości z każdej strony, nie pozostawiając sobie miejsca na wątpliwości. Zgubne było to oczekiwanie dopełnienia siebie. Myśli poczęły się starzeć, a później gnić i odkładać się w tyłomóżdżu, niespodziewanie dając o sobie znać w momencie, gdy kolejne niedopowiedzenia wspinały się w wolna i jak kleszcze wczepiały się, uciskając każde luźniejsze spostrzeżenie. Było trzeba świeżych tchnień, uwalniających z wolna ciasnotę umysłu. Wdechów chłodnych głębszych i styczności z obcą skórą, bo prowadząca ku niezadowoleniu przejrzała samo-świadomość roztaczała wokół cichą odrazę w stronę pojawiających się wielokroć okazji doświadczeń prostych. Czynność skrobania łyżeczką, by zredukować ilość destruktywnych wpływów z wewnątrz, jarzyła się w ten czas jak błogosławieństwo nieprzypadkowe, więc czemu oskarżenia naiwności i nieroztropności padały wtedy tak często, wbijając się w ofiarę ostrymi kolcami – ta próba ukarania za nieodłączną każdemu człowiekowi potrzebę zmieszania się z inną postacią była namiastką jej negacji. Ludzie stawali się ułomni i z czasem niezdolni do ponownego wzburzenia tkwiących w nich pokładów wzruszenia. Okrywali nostalgię grubą warstwą kolców nagany, a ta mimo to parzyła tym mocniej, im z większą stanowczością starano się ją ogłuszyć.
  Nigdy jednak nie pokusiłabym się o myśl o zobojętnieniu we mnie tego, co sztorm powodować mogło. Krople wody godzinami oblepiały mnie nieprzerwanie, a nieprzyjemne i niegodziwe było to ich przeczyszczenie. Pod pretekstem mojego dobra, zostało odebrane mi to, do czego pragnęłam powracać. A patrząc raz drugi, to może i dobrze, że letalny wrzątek uczuć ostygał z czasem. Bo co to byłoby za życie, gdyby całe ono wyglądać miało jak ten jeden miesiąc.
  I już powiedzieć nie umiałam, czy tęskniłam za czymś realnym, czy jedynie za moim tego wyobrażeniem. 


marzec, 1994










Wychodzę z założenia, że trzeba narkotyzować się soundtrackiem przez kilka godzin non stop, aby odpowiednio wejść w atmosferę rozdziału. Rozdziału, którego publikować przez pewien czas wcale nie zamierzałam. Nawet pisany w planach nie był, ot, impuls. Sierpniowy marazm, ogarniający mnie z każdej strony, spowodował spore ubytki i sądziłam, że Kidsów to koniec, bo jak już teraz pisać powinnam? Dodatkowo bardzo odwlekałam jakiekolwiek początki ponownego pisania, mogło powstać z tego coś bardzo koślawego i krzywdzącego dla mnie samej. A i ten rozdział nie jest z pewnością tym, czym miał być pierwotnie, jeszcze przed wszystkim. Nie traktujcie go jako kontynuacji. Odnosi się do całości, ale myśli Ali nie są z okresu, w którym dzieje się aktualnie akcja. Nie prześpię nocy kolejnej, a oczy mam już wystarczająco przekrwione i opuchnięte. Czasem moje poświęcenie dla słów jest przerażające. Jednak to dobry znak, bo zaczynam działać, czymkolwiek by to działanie nie było. Przemowa niemal dłuższa od całości, więc już. Nie wiem, czego oczekuję od dni kolejnych, ukierunkuję myśli i wtedy tu zajrzę, nie zrobię tu śmietniska. Edit: jest data

czwartek, 7 sierpnia 2014

Look at me now a man who won't let himself be

  Wierzchem dłoni przetarł czoło. Późne popołudnie przypominało początek nocy. Chłodno miodowe światło ulicznych lamp zdawało się jedynie muskać podłoże, jakby to mróz przeszkadzał w oświetleniu miasta. Pojedyncze osobniki ze wzrokiem głęboko wbitym w ziemię przebiegały ulice, kilka większych bądź mniejszych młodzieżowych grup sprawiało jeszcze wrażenie uśpionych. Elitarne osobniki umieszczały swoje ciała w środkach pobliskich restauracji i kafejek, reszta koczowała pod budynkami, uporczywie wypalając raz po raz papierosa. Młode ich umysły gnały za zmianą, nie do nich należało szybkie przemieszczanie miasta. Desperacko próbowali nadać swojej egzystencji sens, tworzyć misję swojego pokolenia. Zapychali ubytki małymi przyjemnościami, szukali czegoś, co choć znikomo zaspokoiłoby ich pragnienia. Pragnienie buntu, zmiany społeczeństwa. Ale też i może pierwszorzędnie te osobiste, nostalgię za dalą, nieuświadomioną tęsknotę za nieznanym. Potrzeba rozwoju, niechęć do stałości i szarzyzny – czy właśnie to nie jest największą wartością młodości?
  Chłopak cofnął się, wchodząc z ulicy na krawężnik. Nieświadomie zszedł z chodnika, teraz unikając bliskiego spotkania z autem. Przystanął i wypuścił powietrze z ust. Coś w nim pozostawało niezmiennie niepełne, a potrzebowało natychmiastowego przelania. Za każdym razem muskał tę ową potrzebę jedynie koniuszkami palców, czuł ją, nie znając sposobu jak do niej dotrzeć. Ta nieudolność sprowadzała go z początku w stan odrętwienia i boleści serca, szybko jednak przeradzała się w rozdrażnienie. Niemoc osiągnięcia tego, czego pustkę odczuwał tak mocno, frustrowała go i smuciła naprzemiennie. Było w tym coś z niewinności dziecka, niepełnej świadomości. Ogromne rozczarowanie po każdym oddaleniu. Nie dawało mu to jednak usprawiedliwienia dla oziębłości serca. Nie, jego serce pozostało wciąż ciepłe i bijące, może nawet bardziej żywe niż człowieka, którego ułomność Blaisa nie dotyczyła. Bo ono ciągle nieświadomie szukało i wystawiało swoje bezbronne gorąco, dotykając zewnętrznego chłodu.
  Przysiadł na ławce pod pomnikiem. Przetarł twarz wewnętrzną stroną dłoni szybkim ruchem i biernie zaczął spoglądać na obraz przed sobą. W oddali jarzył się plac, z tej odległości zdawał się istnieć jako odrębny kraj. Światło lamp zaczęło przeszkadzać. Czy mogło zgasnąć i w tym samym zabrać stąd każdego z osobna? Czy mogło?...
  Bo ile razy było to wszystkim, czego było mu trzeba. Opierał głowę na murze, czekając aż marazm minie, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Tkwił od pewnego czasu w jednym punkcie niezdolny z braku doświadczeń do poruszania. Ah, niezdolny czy nie chcący? Mimo wszystko przyzwyczaił się do takiego stanu rzeczy, do wiecznego niespełnienia. Stał się dumny i intrygująco nieznośny, lecz nie mowa bynajmniej o jakiej infantylności zachowania. Tego zarzucić mu nie było sposób. Osiągnął zewnętrzną niezależność. Przechodząc obok, twoje nozdrza rozpoznają zapach tytoniu, poczujesz nagły przypływ adrenaliny, ciało stanie się gorące, a ruchy niepewne. Zechcesz spoglądać na niego długie godziny, być częścią jego myśli, dowiedzieć się jak go boli w nim jego człowiek. Przestała zadowalać go stworzona przez siebie osłonka.
  Niezgrabnie otrzepał spodnie z drobnych płatków śniegu, coraz gęściej spadających z nieba. Miał w zanadrzu ukryte ostatnie cztery papierosy, a jednego z nich w tamtej chwili zawzięcie konsumował, oddając się tej czynności w całości. Odrzucił wszelkie zbędne myśli na bok, lubował się poczuciem, że już na niczym przestało mu zależeć. Oh, cóż za rozkosz. Być na nowo wolnym, nieograniczonym przez zewnętrzne czynniki. Uśmiechnął się szczerze, zamykając przy tym oczy i delikatnie odchylając głowę w tył. Tak łatwo jest zapomnieć, jaki świat jest piękny. Mógł wstać i pójść gdziekolwiek, gdzie znalazłby ludzi. Mógłby mówić im, narzekać na swój niezrozumiały stan. Ale przecież siedział tam dalej, świadomy tego, że byłyby to słowa rzucane w próżnię. Gdy nadchodziła chandra, nie miał do kogo się udać.
  W palcach poczuł gładkość włosów, których dotyku nigdy nie doświadczył inaczej niż wyobraźnią. Przyjrzał się pustości prawej dłoni. Mógł też pójść do niej. Mógł… chciał. Chciał ułożyć się obok, po to tylko, aby czuć obecność jej osoby, słyszeć jak porusza się niepewnie i od czasu do czasu obserwować ruch jej gałek ocznych. Nie było potrzeby większego odzewu, lakonicznie wręcz odpowiadała na jego wywody i wcale nie sprawiało to wrażenia jakoby jego słowa odbijały się od niej bez echa. Słuchała uważnie, nie chcąc zakłócać, przy tym nie była jednak zniewolona. Nie, nie zamierzał wstać. Odepchnął od siebie tę chęć. Dlaczego miałby bezkarnie myśleć, iż stał się jedyną osobą w jej życiu, z którą chciała dzielić chwile samotności?
  Wstał. Rozejrzał się rozkojarzony na wszystkie strony, jakby zapomniał gdzie właściwie się znajduje. Szybkim krokiem minął pomnik i bez zastanowienia kroczył tam, gdzie jeszcze przed chwilą odmówił sobie wejść nawet myślą.
  A przed wejściem przystanął ponownie.
  Niezrozumiały. Zupełnie zbłąkany.











Najkrótszy wyczyn w historii Kidsów. Zupełnie nie wiem, co mam o tym myśleć, wydaje mi się, że całkiem dobrze zawarłam odczucia w tym krótkim tekście. Nie mogło być więcej, przedawkowanie takiego stanu nawet w wersji pisanej mi nie służy. Mogę odetchnąć i ruszyć pierwszy dziś raz ku lodówce, w końcu jest już po trzynastej. Tragiczność mojego nastroju tylko mi mąci, a ja nie chcę kaleczyć powieści.

środa, 2 lipca 2014

No one to cry to, no place to call home

  Oparłam łokcie na kolanach. Oddech był przyśpieszony, oczy jakby osłonięte cienką warstwą brutalności, a usta mimowolnie zaciśnięte. Serce się nie buntowało. Byłam rozdrażniona. I nie wiedziałam, co sprawić, aby to znienawidzone uczucie minęło.

  ‘‘Drgawki raz co raz nawiedzały młode ciało dziewczyny. Siedziała na łóżku, z całych sił ściskając dłonie. Przymykała oczy, chwiała się, z jej ust mimo woli wydobywały się często stłumione jęki. Była zła, była wściekła i rozdrażniona. Była smutna. Zrozpaczona.
  »Tłumię w sobie wszystko«
  »Tłumię w sobie wszystko«
  »Tłumię w sobie wszystko«
  A głos, który odtwarzał się w jej głowie był nazbyt spokojny. Nazbyt radosny. Dlaczego nie mogła wtedy tego wykrzyczeć? Nie stała, gestykulując, nie krzyczała. Nie. Siedziała na pomoście z rękoma ułożonymi na kolanach. Wyszeptała te wyrazy bez cny agresji.
  Ciemne włosy dziewczyny opadły na jej twarz. A dłonie nadal próbowały całą swą siłę rozładować na sobie.
  Wstała. Uniosła brodę wyżej, rozluźniła ramiona, swobodnie gładziła palcami wierzch spodni. Wolno uniosła powieki. A oddech jej stał się głębszy, lecz również szybszy, stawał się chaotyczny. Jej twarz, jeszcze przed chwilą blada, teraz zaczynała się miejscowo czerwienić, obraz przed jej oczyma stał się niewyraźny. Uniosła dłonie w górę i podkurczyła kolana. Jednym ruchem zepchnęła czarną lampkę, stojącą na stoliku nocnym. Załkała. Wierzchem dłoni przetarła nos. Odwróciła ciało w przeciwną stronę, pociągnęła włosy z czubka głowy. Wyglądała niezwykle tragicznie, jej ciało skurczyło się, było niezdolne do walki.
  Przykucnęła.
  A na dole słychać było jedynie dźwięki upadających mebli z pokoju starszej córki. Upadały stadami, bądź pojedynczo, niezwykle agresywnie, bądź niewinnie cicho, ukazując tym bezsilność człowieka zmuszonego do takich działań. Tłuczono szkło i darto książki, rzucano złożonym drewnem i sprzętem o wartości materialnej. Wszystko bez wartości.
  Ale nikt nie słyszał krzyku. Nikt w tym domu nie krzyczał. Ludzie niezwykle milczący, osobowości bardzo opanowane.’’

  Odgarnęłam kosmyki włosów z twarzy i postanowiłam zabronić sobie być rozdrażnioną.
  Tamto, choć późne, popołudnie aż nie pozwalało się zmarnować. Gęsta atmosfera, pływałam w specyficzności ostatnich dni roku. Wyszłam z wąskiej uliczki, mijając po drodze kilka mniejszych sklepików. I wejść do każdego z nich i wziąć ze sobą tyle, aby więcej nie móc już unieść. Do końca dnia nie interesować się niczym więcej, sprawić, aby przypadkowe rzeczy wypełniły to, co było we mnie puste.
  ‘‘- A czy to byłoby już nietrwałym znieczuleniem? – spytałam się w myślach i po chwili zaśmiałam do siebie.’’
  Od niedawna zdawałam sobie sprawę, że chłopak pojawiał się w moich myślach stale, mimo że nikt go nie wzywał. Jego słowa nasuwały mi się samoistnie, po chwili dopiero uświadamiałam sobie, że wypowiedź ta, nie jest moją własną. Obrazy, widziane po raz pierwszy, były mi już znane. Stawał się istotnym elementem, budującym moją świadomość, nie pojawiając się we własnej osobie.
  Szłam w górę, pozwalając sobie na szybszy marsz. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że tego dnia czułam się źle. Obudzona rankiem zeszłam przecież z Yvonne do Steve’s, a jeszcze przed południem udało mi się odnaleźć w antykwariacie jedną z ulubionych powieści. Przecież wiedziałam, że wieczór nie będzie samotny, a raczej – nie musi być. Patrząc wstecz, ten dzień był niedosięgnionym rajem. Na ustach miałam wcale niewymuszony uśmiech i niczego mi nie brakło. I niczego mi nie brakowało. Zastanawiam się właśnie, czy tego dnia nie pojęłam po raz pierwszy różnicy między potrzebą a pragnieniem. Coś, co mogłam określić jako nie niezbędne, tworzyło codzienną pustkę. Jak mogłam być tego dnia szczęśliwa, gdy doskoczyć nie mogłam do poprzeczki, którą postawiły mi same zdarzenia dni codziennych? Wrażenia pozostawione po jednym, pragnęły powrócić tak samo kolejnym razem. Cóż mogłam zrobić, gdy ich brakło.
  Opuszkami palców przejechałam po szybie sklepu spożywczego. Zwolniłam kroku i przejrzałam się w niej, przekręcając głowę w prawo. W odbiciu ujrzałam postać podobną do mnie samej. Na jej twarz padał szary cień, okalający dokładnie jej oczy. One same spoglądały na mnie ze zmęczeniem. Dziewczyna uniosła lewą dłoń do twarzy, a dwa jej palce delikatnie dotknęły bladoczerwonych ust.
  Drzwi sklepu otworzyły się, tym samym wprawiają mnie w lekki zamęt. Moje obie ręce ponownie schowały się do kieszeni jeansowej kurtki. Jasna czupryna przykryta czarną czapką zamigotała mi przed oczami. Przystanęłam.
  - Ali, hej.
  Głos Kaspra trafił do mnie, obijając się o kości czaszki kilkakrotnie. Dało mi to chwilę na rozeznanie sytuacji. Marzłam po długim spacerze, myślami odbiegłam dalej, a przede mną stał ktoś, kto najwidoczniej miał chęć na krótką lub dłuższą wymianę zdań.
  - Cześć.
  Odgarnęłam kosmyk włosów za lewe ucho.
  Uznałam się za beznadziejnie nie do odratowania. Chciałam upijać się słowami, długimi nienaumyślnie złożonymi zdaniami, obłędnymi półsłówkami. Odczuwać ciepło i atencję. Pragnęłam długich debat, rozprawiania na jakikolwiek temat – na bez-temat – moje panaceum. Truizm. Bo przecież mówiłam o sposobności rozmawiania z Nim na każdy możliwy temat, podczas gdy z Innym nie chciałam mówić nawet o pogodzie.
  - Mógłbym powiedzieć, że możemy się przejść – blondyn podszedł do mnie pocierając o siebie dłonie. Wydychał gęstą parę na zewnątrz – Ale wcale nie mam na to ochoty.
  - Ja także – odpowiedziałam z przekonaniem.
  Jego kąciki ust uniosły się ku górze, a uśmiech ten był tak ciepły, tak różny od Jego uśmiechu.
  Ruszyliśmy dalej.
  I byłam wtedy niemal przekonana, że gdyby nie fala, jaka spłynęła na mnie w ostatnich miesiącach, ten człowiek, idący tamtego popołudnia obok mnie, stałby się może jedną z ważniejszych osób tego okresu życia.










Obiecuję poprawę! Tak mocno skupiłam się w ostatnich tygodniach na Blaise, że potrzebuję trochę czasu, aby rozdziały Ali zaczęły wyglądać jak należy. Zapisać muszę długie teksty o osobowości i dziewczyny i chłopaka, aby się w tym nie pogubić. Będę ich oglądać z każdej strony, uwydatnić pewne cechy, ale też stłumić inne. Obiecuję, że pewne sprawy się wyjaśnią, nadchodzą najważniejsze momenty. Jedynie dziś tak niezwykle dziwnie, znów miało być inaczej. Wybaczcie, potrzebuję szkicu, korekta i tak pojawi się na sam koniec.

sobota, 21 czerwca 2014

Nights in white satin, never reaching the end

  Powiedzą ci, że ostatnie dni minęły mu zgrabnie. Zgrabnie prześliznął się pomiędzy słowami, zaczepił kantem spodni o czyjeś rozczarowanie i oczy zaćmiły mu słówka truizmu. Jednak nic więcej nie jest w stanie z siebie wykrzesać. Stał się postacią nieosiągalną i bezsilną, skłaniał się ku melancholii i zazdrości.
  Dnie nie przynoszą zmian, to, za czym tęskni, nie nadchodzi. Drepcze nogami po twardym podłożu.
  Mały, prostokątny przedmiot spoczywał w jego dłoni. Stanie się współczesną dziewczynką z zapałkami, pochłonie go chłód, ale zabije nostalgia. Spojrzał na czerwone ręce, rozżalone nie były w stanie unieść się w górę. Kciuk nie poruszył się o milimetr, gdy chłopak postanowił odpalić zapalniczkę. Odetchnął i ponownie spojrzał na niebo. Tego dnia rozgwieżdżone, okryte delikatnie białą satyną, niemające skończyć się nigdy.
  Pragnął zostać obnażony, pragnął, aby ktoś pokazał mu jak bardzo normalne jest to wszystko, aby już nie czuł się źle. Z trudem pogładził skroń. Powieki zsunęły mu się na gałki, klatka piersiowa unosiła się woniej, jakoś rzadziej, oddech stał się płytszy. A wiatr wokół dziwnie się zatrzymał, już nie bił polików chłopca, zaczął sprawiać wrażenie ciepłego, prawie że kojącego. Cały on czuł się błogo, idyllicznie wręcz. Na ile pozwalało mu na to ciało uśmiechnął się. A po chwili oddech jego stał się niezwykle chaotyczny. Kołysał się, drgał, mocno szarpnął głową w bok, próbując skryć twarz. Zaciśnięte usta stały się jeszcze bledsze.
  Litości, litości. Czymże zasłużył sobie na takie myśli tłoczące się szkłem w jego głowie? Zwyczajnie wstanie i, jak pies, uda się z podkulonym ogonem dalej.
  Ciągle dzieciak.

  Zimny wiatr mierzwił jego włosy. Skostniałe dłonie schowane były w kieszeniach kurtki, obłudnie wierzył, że chwila wystarczy, aby wróciły do swojego wyjściowego stanu.
  Powinien zakupić czapkę. Z nausznikami. Uszy także stały się już osobnym organem – na wpół żywym. Srogi powiew szarpał skórę jego twarzy, jakby chciał się zemścić za cierpienia. Chłopak z przymkniętymi oczyma maszerował, prosząc jedynie w duchu o kolejne kroki. Nie czuł pojedynczych ruchów kończyn. Ciepłe mieszkanie Adriena zdawało się być tym razem oazą, ciało szukało schronienia, nie przejmując się nazbyt opinią młodzieńca. Nie znał godziny, nie znał dnia. Nie wiedział, ile czasu spędził na kamiennej ławce mostu, ile czasu minęło od odejścia Ali, jak dugo kroczył w stronę budynku i co właściwie posunęło go do tego czynu. Nie pamiętał. Zapomniał równie szybko, jak zapominał o poszczególnych ludziach. Poprawił kurtkę, uniósł brodę wyżej, otrzepał śnieg ze sztywnych od mrozu spodni. Zapomniał.

  Stał przed drzwiami mieszkania. Wyciągnął prawą rękę z kieszeni i uniósł ją pewnie w górę. Stał tam już od kilku minut, chciał być pewny siły swojego ciała. Mocno się zamachnął i uderzył kilkakrotnie, jednak usłyszał jedynie głuchy odgłos. Odwrócił się, mając ochotę ułożyć zmęczone ciało na ziemi, byle tylko zasnąć i dać odpocząć zmysłom, byle tylko obudzić się następnego dnia.
  Usłyszał wtem charakterystyczny szmer, drzwi otworzyły się, a on nadal plecami zwrócony był w stronę mieszkania.
  - Wchodź.
  Szuranie.
  Goła żarówka rzucała dziwnie pomarańczowe światło, nie lało się jak blask latarni – raczej atakowało przedmioty w swoim zasięgu. Największą walkę toczyło ze stołem, na którym porozrzucane zostały gazety, Adrien nie posprzątał także naczyń ze śniadania. Na krześle obok, ubrana jedynie w ogromny szary sweter, siedziała młoda kobieta, której imienia Blaise nigdy nie mógł zapamiętać. Lakonicznie paliła papierosa, co jakiś czas odgarniając czarne włosy na plecy. Miała pełne usta, pociągnięte ciemną szminką, duże jasne oczy i papierową skórę. Ustawiona była profilem do chłopaka, nie widziała go, bądź jego obecność była dla niej zupełnie nieznacząca.
  Blaise stał, przypatrując się jej ustom, co raz rozchylającym się, aby włożyć między pomalowane wargi papierosa. Dym bez pośpiechu mieszał się z czystym powietrzem, widok był błogi. Szatyn oparł dłonie na oparciu drewnianego krzesła, mebel zaszurał. Czarnowłosa panienka zwróciła wzrok w jego stronę. Duże oczy, wcale nie niewinne, spoglądały teraz na młodą twarz chłopaka, a kąciki ust delikatnie się uniosły.
  - Spragniony – zauważyła, chociaż w pierwszej chwili nie można było rozpoznać, czego dotyczyło owe pragnienie. Chwilę później, jednak, podała chłopakowi niedokończonego papierosa.
  Były na nim odciski jej warg.
  Blaise zaciągnął się mocno, wmawiając sobie, że tytoń wcale nie jest jedynie tytoniem, ale też kawałkiem skóry, który wcześniej również dotykał przedmiot.
  Rozluźniony, spokojniejszy, wolny.
  Przez chwilę poczuł się dobrze sam ze sobą. Przez krótki moment mógł dotknąć swojego serca i z dumą nosić je na zewnątrz. Przez sekundę przebiec po mieście, przywitać nawet każdego przechodnia uśmiechem. Ale tylko przez chwilę.
  Adrien nie powiedział nic więcej, Blaise znał schemat. Uniósł w końcu powieki, oddał resztkę tytoniu bezimiennej dziewczynie i ruszył nieszybkim krokiem w stronę danemu mu pokoju. Starszy kolega spoglądał na niego jeszcze długo. Patrzył jak szatyn zdejmuje z trudem kurtkę, jak wolno rozprostowuje zmarznięte palce, jak pociera dłońmi zesztywniałe uda, jak próbuje czuć się swobodnie będąc w miejscu, do którego przebywania zmusiły go okoliczności. Wzrok ten nie był uszczypliwy, ani gardzący. Był o wiele gorszy. Było w nim coś z obawy, ażeby nie powiedzieć z troski.
  - Co ci jest? – Adrien zmusił się na obojętny ton.
  - Jestem wypluty.
  - Jesteś zgnębiony.
  Blaise spojrzał w końcu na chłopaka.
  - I to przez samego siebie. Żal na ciebie patrzeć, zobojętniałeś doszczętnie.
  Szatyn milczał, przeniósł jednak wzrok na podłogę. Spokoju, spokoju.
  - I ten cholerny most.
  - Nie odnajduję piękniejszego miejsca na ziemi – odpowiedział Blaise z ironicznym uśmiechem.
  Najpiękniejszego w swej pieprzonej kategorii.










Nie lubię tego czerwca, nie podoba mi się ani trochę. Jestem zmęczona muśnięciami. Niech czerwiec już minie, proszę.

piątek, 16 maja 2014

And now my bitter hands chafe beneath the clouds

  Kąciki ust unosiły się i opadały, a nozdrza, co chwila wypuszczały dwutlenek węgla szybciej niż zazwyczaj. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
  Odwróciłam się za lewym ramieniem, aby przejść kilka kroków i usiąść na jednej z kamiennych ławek. Kątem oka dostrzegłam, że Blaise nie ruszył się z miejsca. Powietrze stało w miejscu, nagle moje samopoczucie polepszyło się.
  - Czy to ja? – zapytał lekko zdezorientowany, siadając obok.
  - Tak.
  I stała się rzecz, której nie mogłam się spodziewać, a poruszyła moje serce ponownie tego dnia. Chłopak zaśmiał się tak, jakby był to śmiech niezwykle niewymuszony.
  - Przepraszam – powiedziałam po chwili, choć ton mojego głosu wcale nie wskazywał na to, aby było mi przykro.
  Patrzył przed siebie, długie kosmyki włosów wpadały w jego oczy. Od mrozu policzki zaczerwieniły się, przez co skóra jego wydawała się jeszcze bledsza tym samym powodując optycznie przyciemnienie jego włosów.
  - Wydajesz się skołowany – wyrwało mi się. I choć powiedziałam to cicho, on od razu odwrócił głowę, patrząc na mnie.
  - Dziwisz się? – zapytał miękko, a mnie mimo to ciarki przeszły po plecach. Choć mógł to być także wynik mroźnego powietrza. Znów nie patrzył na mnie – Trochę się pogubiłem. Nie bardzo już wiem, co powinienem powiedzieć i jak się zachować.
  - Nie czujesz się swobodnie przy rozmowie ze mną?
  Zaprzeczył ruchem głowy.
  - Nie to miałem na myśli.
  Mimo przypuszczeń, świat wokół nas wcale się nie zatrzymał. Co chwila nadjeżdżał kolejny czerwony tramwaj zamiennie z samochodami różnych marek, mijali nas ludzie w każdym wieku. Nawet wiatr nas nie oszczędzał, bawił się moimi włosami, rzucając je co jakiś czas na twarz.
  Poczułam się o jakby czas cofnął się nagle kilka lat wstecz. W myślach widziałam siebie idącą pewnym, choć niekoniecznie szybkim, krokiem przed siebie. Wiatr tamtej zimy nie różnił się wiele od innych. A mimo to był jedyny, wyjątkowy. Prawie że czułam jak włosy opadają mi za ramiona, jak ściskam w dłoni ulepioną śnieżną kulkę. Moich uszu prawie dobiegło wołanie Christie-Marie.
  Uniosłam wzrok. Drzwi tramwaju otworzyły się. Ukazały nam się postacie dwójki dzieci. Ich ciałka opatulone były grubą warstwą swetrów i kurtek, a główki chroniły puchate czapki, z których to wystawały o wyrazistym kolorze włosy. Śmiały się, ich twarzyczki aż nakazywały przechodniom iść za ich przykładem. Moje usta wykrzywiły się w nostalgiczny uśmiech.
  - Czuję ich śmiech, więc... dlaczego usycham?
  Chryste, czy większość jego wypowiedzi musiała nieść ze sobą namiastkę cierpienia? Z każdym razem wzrastała we mnie chęć objęcia go mocno wraz z wyszeptaniem kilku słów pociechy. Od Blaisa biła duma. To przez nią hamowałam większość moich naturalnych gestów. Nie odważyłam się.
  - Dzieci są w porządku – odparłam zamiast tego.
  - Są idealne – dodał.
  Dwójka dzieci zniknęła nam z pola widzenia, ich śmiech rozpływał się, niosąc swe ciepło kolejnym ludziom.
  - Są nieświadome zła - kontynuował - Dlatego są tak beztroskie. I gardzę każdym, kto im w tym przeszkodzi.
  - Blaise – wypowiedziałam niepewnie jego imię.
  Spojrzał na mnie i słowami nie jestem w stanie wytłumaczyć, dlaczego uznałam to spojrzenie za najpiękniejsze, jakim mnie do tej pory obdarował.
  - Dlaczego nie zapalisz?
  - Nie przywykłem do palenia w towarzystwie osób czystych – odpowiedział z uśmiechem. Musiał uświadomić sobie, że był przeze mnie obserwowany.
  - Bez tego wyglądasz jakby czegoś ci brakowało.
  - Nie uznałbym tego za komplement.
  Mimo to wyjął z kieszeni zapalniczkę i podpalił tytoń, tkwiący w jego ustach. Zaciągnął się wyjątkowo mocno. Odetchnął głęboko, delikatnie odchylając głowę do tyłu. Papieros paradoksalnie sprawiał wrażenie jego lekarstwa. Jakby od tego jego płuca działały sprawniej, on sam czuł się mocniejszy.
  Kilka równie mocnych powtórzeń.
  Zwolnienie tempa.
  - A teraz mi powiedz. Co, dlaczego nagle zawróciłeś?
  Pewnie pokręcił głową kilka razy. Nie tym razem.

  Idź, idź.
  A on pobędzie sam. Zbyt duży nacisk. On nie jest przeznaczony dla ludzi.
  Kostki jego dłoni posiniały, tak mocno ściskał krawędź ławki. Niebo nabrało ciemnoniebieskiej barwy, a z doświadczenia wiedział, że niedługo stanie się zupełnie ciemne. Pomarańczowe światło latarni lało się na jezdnię tak samo. To te same latarnie. I to samo światło. Nawet mógł przypuszczać, że te same auta zjawiły się tu ponownie.
  Praca szła mu mozolnie. Co chwila zmieniał kurs, nie był pewien, czy właściwie tego chce.
  - Chciałbyś już. Wykluczasz początek, to niepoważne. Wmawiasz sobie, że jeśli coś powinno być, to stanie przed tobą w nieskazitelnej formie bez jakiejkolwiek potrzeby włożenia w to wysiłku.
  Mówił Kasper.
  Daniel uznałby, że Blaise najzwyczajniej nie pogodził się z istnieniem swojej własnej osoby.
  Szatyn bezdźwięcznie przyznał rację obojgu.
  Siedział wtedy przemarznięty na kamiennej ławce, czując się przeraźliwie samotnie. W środku wiał u niego wicher, nie było nikogo. Chyba się uśmiechnął. Bardzo mu to odpowiadało. Zaczynał rozumieć, co się dzieje.
  ‘‘Blaise, ty cholerny egoisto.’’
  Szepnął do siebie. Zadziwiające, bo wiedział o tym już od dawna. Dopiero tamtej nocy zdał sobie z tego sprawę.
  Że nie wyczuwa u siebie zdolności przekazywania uczuć drugiej personie. Że każdy kolejny człowiek jest dla niego jedynie potwierdzeniem, żeby tylko potwierdzeniem, to stawało się już aprobatą dla jego teorii. Nie potrafił się przemóc.

  Dnia dwudziestego piątego grudnia roku dziewięćdziesiątego trzeciego postanowił zamarznąć.









Zobowiązuję się do zakupu ulubionej trucizny pod koniec lutego dla tego, kto jest w stanie zrozumieć drugą część rozdziału. Czytając takie fragmenty można nabrać wrażenia, że celowo wszystko zaszyfrowuję, aby nikt się nie domyślił. Wybaczcie. Fragment Blaisa miał być rozwinięty o wiele bardziej, jednak diametralnie zmienił mi się nastrój, wyszłoby nieco żałośnie. Poczułam wenę od tak długiego czasu, że wierzę w cuda, niech się więc dzieją.

piątek, 18 kwietnia 2014

Sweet child in time, you'll see the line 2

  - Trzymasz się?
  Blaise ułożył zmęczone ciało na kurtce położonej uprzednio na ziemi i ciężko westchnął. Zacisnął na moment powieki. Jego twarz zmieniła się w grymas, jakby całe jego ciało pokryte było siniakami i każdy ruch sprawiał mu ból.
  - Przecież nic mi nie jest – odparł. Leżał wtedy zupełnie na wznak, jedynie splecione dłonie ułożone były na jego brzuchu.
  Oczy Daniela uważnie obserwowały przyjaciela. Twarz szatyna stawała się coraz spokojniejsza, zamknięte oczy i równomiernie poruszająca się klatka piersiowa mogły zmylić przypadkowego obserwatora. Blaise nie zasnął. Zdradzały go delikatnie uniesione kąciki ust.
  - Naprawdę chciałeś to kupić? – zapytał Daniel. Z biało-czerwonej paczki wyjął jednego papierosa, po czym rzucił ją w stronę chłopaka.
  Ogień strzelił kilkakrotnie.
  - Jesteś cieniasem, padłbyś po pierwszym razie – powiedział uszczypliwie blondyn, śmiejąc się do siebie.
  Jego myśli bardzo często krążyły wokół tematu Blaisa. Co robi, gdy nie ma go z nim? Czy całe noce pałęta się samotnie po mieście? Komu jeszcze zwierza się ze swoich bolesnych myśli? Jego niewyrzeźbione jeszcze kończyny, zbyt słabe, nie nadawały się na dalekie wędrówki. Daniel miał nieraz wrażenie, że chłopak z coraz większym trudem budzi się każdego kolejnego dnia. Nie był pewien, czy leki, które zażywał Blaise, ratowały go od nieprzerwanego spoczynku, czy może właśnie skracały do niego drogę.
  Daniel odchylił głowę w tył, a z jego ust wydobył się gęsty dym.
  - Moje mięśnie… płoną – uszu chłopaka dobiegł wyraźny głos szatyna.
  - Amigo, jeszcze nie teraz.
  - Jutro – Blaise oddychał już z większą lekkością – Co mam zrobić jutro?
  Blondyn na moment wstał, aby podejść bliżej i położyć się niecały metr od przyjaciela. W palcach nadal trzymał papierosa, którego można było już bardziej nazwać knotem.
  Co miał zrobić, co miał zrobić… On też miał jedną sprawę do załatwienia. Jednak zachowanie Blaisa miało formę, zapewne nieumyślnej, bo w stosunku do bliskich nie przejawiał on nieszczerych intencji, manipulacji. Więc, czy mógł w tamtej chwili zlekceważyć jego pytanie? Ah, bo gdyby to były słowa. Bo pytania często są bardzo błahe, całkowicie nie wyrażają tego, czego w danej chwili chcielibyśmy się dowiedzieć. Ale słowa. O, słowa! Tutaj już trzeba uważać. Siedzicie, rozmawiacie, a tu nagle pada niby zwyczajne zdanie, na pozór pozwalające na pozostawienie je bez odpowiedzi. Tak, tutaj trzeba być już bardzo ostrożnym. W takich właśnie na pozór nieszkodliwych zdaniach mieścić się może cała dusza. Człowiek w jednej chwili może wyrzucić z siebie coś, co ukrywał w sobie od dłuższego czasu i wcale nie będzie to oczywiste, bo powiedział to w sposób, jakby mówił o najbardziej marginalnej rzeczy pod słońcem. Należy być, zatem, nieustannie czujnym, tak łatwo można przecież nie dostrzec tych słów, nienarzucającej się próby bliskości myślenia, nastroju. Z pytaniami jest o wiele prostsza sprawa. Ludzie dają nam wtedy jasno do zrozumienia, że chcą zapoznać się z naszymi myślami. Tu jest inaczej, można bardziej kombinować.
  - A jutro – odrzekł Daniel i wyrzucił z ust dym – Jutro obudzisz mnie z rana.

  Szlag.
  Wypalił papierosa tak szybko, że nie zauważył, kiedy nic z niego nie zostało.
  Poparzył delikatnie palce.
  Bolało przez moment.
  Ułożył palce na chłodnym piachu.
  Tak lepiej, tak lepiej…
  Wydawało mu się, że nie da rady, za moment zapadnie w sen. Ale układ nerwowy dobrze funkcjonował. Mimo wszystko, coś nie dawało mu spokoju. Która godzina? Pierwsza? Druga? Trzecia? Czy jest już ranek, czy może to jeszcze noc? Kiedy kończy się ciemność, a zaczyna świtać? Była druga w nocy, czy druga nad ranem?
  Za dużo, za dużo…
  Ale mimo wszystko.
  Mimo wszystko, ten piasek był przyjemny.
  Przekręcił głowę w prawą stronę. Chłopak spał, ciemne kosmyki jego włosów opadały mu pojedynczo na twarz, delikatnie ją zasłaniając. Nie uśmiechał się przez sen. Nigdy. Twarz miał kamienną, jakby to, co robił, było najbardziej patetyczną rzeczą na ziemi. Mały dzieciak. A Daniel tak bardzo się o niego zamartwiał. Niemalże wszystko, w jego oczach, mogło zgnieść Blaisa. Był bardzo kruchy, bez odpowiedniego wsparcia nie mógł poradzić sobie z otaczającą go rzeczywistością. Niemalże mógł dotknąć chaosu, panującego w głowie chłopaka.
  Czy ty wiesz, jak chciałbyś żyć? Bo ja też chciałem tak przez cały czas, lecz…
  Ba-dum.
  Ba-dum.
  Ba-dum.
  Uszu Daniela dobiegło powolne kołatanie własnego serca. Dosadne i przerażająco wolne. Odbijało się w jego czaszce, skutecznie zagłuszyło wszystkie inne myśli. Inne dźwięki. Jakby znalazł się we własnym wnętrzu, odizolowując się od otaczającego go świata. Oblała go fala ciepła. Z jednej strony poczuł się śpiący, ledwo co jego oczy pozostawały otwarte, ale przecież to, co z nim się działo, nie należało do jego codzienności. Nic nie wirowało, świat pozostał niezmienny, patrzył ciągle na to samo nadwiślańskie niebo.
  Widział, co nadciąga. Pragnął zasłonić dłonią usta i cicho załkać. Patrzył intensywnie w górę, jakby wzrok mógł go zatrzymać w tym miejscu. Jakby był to wystarczający dowód na to, że to, co miało się zaraz zdarzyć, jest niemożliwe.
  Nie mógł. Co on sobie wyobrażał? Nagle traci wiarę? Uśmiechnął się do własnego ja sprzed paru minut. Nie, Daniel Denevue tak się nie zachowuje. Żył z przeświadczeniem, że nastąpić może to w każdej chwili od dłuższego czasu.  Był pogodzony z tym, co nadchodzi, jedynie czysto ludzki strach chwycił go za duszę. Teraz leżał już zupełnie spokojnie.
  Wydawało mu się, że dnieje, lecz nie był pewien, czy to już nie umysł płata mu figle. Coraz rzadziej słyszał też odgłos, dobiegający z klatki piersiowej. Ciepło doszło nawet jego uszu. Był już pogodny, żeby nie powiedzieć idylliczny.
  - Poradzisz sobie – szepnął.

  Zacisnął mocno powieki. Kiedy uznał, że nie przynosi to żadnych rezultatów, energicznie przewrócił się na brzuch, podpierając ciało rękoma. Dzień zapowiadał się niezwykle dobrze. Blaise nie czuł już bólu, a promienie słońca ogrzewały jego ciało.
  Ruszył niepewnym jeszcze krokiem w stronę wody. Upadł na twardą ziemię, przypominając człowieka, który ma wydać ostatnie tchnienie.
  Nie pozwolono mu na to.
  Zamoczył dłoń i nakierował ją na twarz. Przetarł oczy niczym małe dziecko. Spojrzał na zachodni brzeg rzeki. Trzeba wracać do domu.
  Wstał i ruszył z powrotem. Mogliby ruszyć choćby i teraz. Chłopak z chęcią przeszedłby pół miasta piechotą, rozpierała go energia, której ostatnio mu brakowało. Rosło w nim przekonanie, że wielki głaz oderwał się od jego stóp i on sam płynie teraz ku górze, coraz wyraźniej dostrzegając światło.
  Ale wpierw musiał uczynić jeden mały gest. Szybkim krokiem podszedł do przyjaciela i klepnął go w ramię.
  - Ruszaj się – zakrzyknął – Mam silne przeczucie, że Adrien tym razem nie będzie zrzędzić.
  I czy tylko jemu wydawało się, że od dłuższego czasu jest sam?
  - Hej, już czas – powiedział nieco ciszej, ponownie trącając chłopaka – Miałem cię obudzić.
  A niepokój krył się w ostatnich jego słowach. Stanął nieruchomy, a po chwili powoli klęknął. Ręce stały się nieposłuszne. Z jego ust wydobył się ni to jęk ni to chrząknięcie. Może chciał powiedzieć coś więcej, jednak w tym samym momencie straciło to jakikolwiek sens. Twarz miał jakoby niewzruszoną, oddech równomierny.
  Ale jego dłonie zadrżały po raz pierwszy.










Ten rozdział jest pewnego rodzaju prowokacją. Wybaczę, jeśli nie jest dla Ciebie zrozumiała. Ale fałszywa interpretacja jest karana chłostą. / Życie jest jednak inspiracją! Zaburzony rytm serca Daniela jest moim osobistym, kiedy to dziś(?) o czwartej w nocy (ha! nie nad ranem) mocno obiłam kolano, myśląc, że uda mi się przeskoczyć dwa schodki na raz. Wyszło na dobre, bo w końcu oddaję w wasze ręce nowy rozdział.