talk to me softly there's something in your eyes don't hang your head in sorrow and please don't cry

Powinno być to coś subtelnego, ale jednocześnie wyrazistego. Nie wulgarnego, czy narzucające swoje zdanie, jednak ukazanie świata z perspektywy bohatera tak, aby czytelnik mógł w pełni przyznać mu rację w postępowaniu, w myśleniu. Nie da się w pełni nie przekazać głównemu bohaterowi własnych cech, przynajmniej na początku pisarskiej drogi. Aczkolwiek będę starała się tego unikać, bynajmniej nie zamierzam przekazywać Wam moich myśli.

sobota, 21 czerwca 2014

Nights in white satin, never reaching the end

  Powiedzą ci, że ostatnie dni minęły mu zgrabnie. Zgrabnie prześliznął się pomiędzy słowami, zaczepił kantem spodni o czyjeś rozczarowanie i oczy zaćmiły mu słówka truizmu. Jednak nic więcej nie jest w stanie z siebie wykrzesać. Stał się postacią nieosiągalną i bezsilną, skłaniał się ku melancholii i zazdrości.
  Dnie nie przynoszą zmian, to, za czym tęskni, nie nadchodzi. Drepcze nogami po twardym podłożu.
  Mały, prostokątny przedmiot spoczywał w jego dłoni. Stanie się współczesną dziewczynką z zapałkami, pochłonie go chłód, ale zabije nostalgia. Spojrzał na czerwone ręce, rozżalone nie były w stanie unieść się w górę. Kciuk nie poruszył się o milimetr, gdy chłopak postanowił odpalić zapalniczkę. Odetchnął i ponownie spojrzał na niebo. Tego dnia rozgwieżdżone, okryte delikatnie białą satyną, niemające skończyć się nigdy.
  Pragnął zostać obnażony, pragnął, aby ktoś pokazał mu jak bardzo normalne jest to wszystko, aby już nie czuł się źle. Z trudem pogładził skroń. Powieki zsunęły mu się na gałki, klatka piersiowa unosiła się woniej, jakoś rzadziej, oddech stał się płytszy. A wiatr wokół dziwnie się zatrzymał, już nie bił polików chłopca, zaczął sprawiać wrażenie ciepłego, prawie że kojącego. Cały on czuł się błogo, idyllicznie wręcz. Na ile pozwalało mu na to ciało uśmiechnął się. A po chwili oddech jego stał się niezwykle chaotyczny. Kołysał się, drgał, mocno szarpnął głową w bok, próbując skryć twarz. Zaciśnięte usta stały się jeszcze bledsze.
  Litości, litości. Czymże zasłużył sobie na takie myśli tłoczące się szkłem w jego głowie? Zwyczajnie wstanie i, jak pies, uda się z podkulonym ogonem dalej.
  Ciągle dzieciak.

  Zimny wiatr mierzwił jego włosy. Skostniałe dłonie schowane były w kieszeniach kurtki, obłudnie wierzył, że chwila wystarczy, aby wróciły do swojego wyjściowego stanu.
  Powinien zakupić czapkę. Z nausznikami. Uszy także stały się już osobnym organem – na wpół żywym. Srogi powiew szarpał skórę jego twarzy, jakby chciał się zemścić za cierpienia. Chłopak z przymkniętymi oczyma maszerował, prosząc jedynie w duchu o kolejne kroki. Nie czuł pojedynczych ruchów kończyn. Ciepłe mieszkanie Adriena zdawało się być tym razem oazą, ciało szukało schronienia, nie przejmując się nazbyt opinią młodzieńca. Nie znał godziny, nie znał dnia. Nie wiedział, ile czasu spędził na kamiennej ławce mostu, ile czasu minęło od odejścia Ali, jak dugo kroczył w stronę budynku i co właściwie posunęło go do tego czynu. Nie pamiętał. Zapomniał równie szybko, jak zapominał o poszczególnych ludziach. Poprawił kurtkę, uniósł brodę wyżej, otrzepał śnieg ze sztywnych od mrozu spodni. Zapomniał.

  Stał przed drzwiami mieszkania. Wyciągnął prawą rękę z kieszeni i uniósł ją pewnie w górę. Stał tam już od kilku minut, chciał być pewny siły swojego ciała. Mocno się zamachnął i uderzył kilkakrotnie, jednak usłyszał jedynie głuchy odgłos. Odwrócił się, mając ochotę ułożyć zmęczone ciało na ziemi, byle tylko zasnąć i dać odpocząć zmysłom, byle tylko obudzić się następnego dnia.
  Usłyszał wtem charakterystyczny szmer, drzwi otworzyły się, a on nadal plecami zwrócony był w stronę mieszkania.
  - Wchodź.
  Szuranie.
  Goła żarówka rzucała dziwnie pomarańczowe światło, nie lało się jak blask latarni – raczej atakowało przedmioty w swoim zasięgu. Największą walkę toczyło ze stołem, na którym porozrzucane zostały gazety, Adrien nie posprzątał także naczyń ze śniadania. Na krześle obok, ubrana jedynie w ogromny szary sweter, siedziała młoda kobieta, której imienia Blaise nigdy nie mógł zapamiętać. Lakonicznie paliła papierosa, co jakiś czas odgarniając czarne włosy na plecy. Miała pełne usta, pociągnięte ciemną szminką, duże jasne oczy i papierową skórę. Ustawiona była profilem do chłopaka, nie widziała go, bądź jego obecność była dla niej zupełnie nieznacząca.
  Blaise stał, przypatrując się jej ustom, co raz rozchylającym się, aby włożyć między pomalowane wargi papierosa. Dym bez pośpiechu mieszał się z czystym powietrzem, widok był błogi. Szatyn oparł dłonie na oparciu drewnianego krzesła, mebel zaszurał. Czarnowłosa panienka zwróciła wzrok w jego stronę. Duże oczy, wcale nie niewinne, spoglądały teraz na młodą twarz chłopaka, a kąciki ust delikatnie się uniosły.
  - Spragniony – zauważyła, chociaż w pierwszej chwili nie można było rozpoznać, czego dotyczyło owe pragnienie. Chwilę później, jednak, podała chłopakowi niedokończonego papierosa.
  Były na nim odciski jej warg.
  Blaise zaciągnął się mocno, wmawiając sobie, że tytoń wcale nie jest jedynie tytoniem, ale też kawałkiem skóry, który wcześniej również dotykał przedmiot.
  Rozluźniony, spokojniejszy, wolny.
  Przez chwilę poczuł się dobrze sam ze sobą. Przez krótki moment mógł dotknąć swojego serca i z dumą nosić je na zewnątrz. Przez sekundę przebiec po mieście, przywitać nawet każdego przechodnia uśmiechem. Ale tylko przez chwilę.
  Adrien nie powiedział nic więcej, Blaise znał schemat. Uniósł w końcu powieki, oddał resztkę tytoniu bezimiennej dziewczynie i ruszył nieszybkim krokiem w stronę danemu mu pokoju. Starszy kolega spoglądał na niego jeszcze długo. Patrzył jak szatyn zdejmuje z trudem kurtkę, jak wolno rozprostowuje zmarznięte palce, jak pociera dłońmi zesztywniałe uda, jak próbuje czuć się swobodnie będąc w miejscu, do którego przebywania zmusiły go okoliczności. Wzrok ten nie był uszczypliwy, ani gardzący. Był o wiele gorszy. Było w nim coś z obawy, ażeby nie powiedzieć z troski.
  - Co ci jest? – Adrien zmusił się na obojętny ton.
  - Jestem wypluty.
  - Jesteś zgnębiony.
  Blaise spojrzał w końcu na chłopaka.
  - I to przez samego siebie. Żal na ciebie patrzeć, zobojętniałeś doszczętnie.
  Szatyn milczał, przeniósł jednak wzrok na podłogę. Spokoju, spokoju.
  - I ten cholerny most.
  - Nie odnajduję piękniejszego miejsca na ziemi – odpowiedział Blaise z ironicznym uśmiechem.
  Najpiękniejszego w swej pieprzonej kategorii.










Nie lubię tego czerwca, nie podoba mi się ani trochę. Jestem zmęczona muśnięciami. Niech czerwiec już minie, proszę.