Powiedzą
ci, że ostatnie dni minęły mu zgrabnie. Zgrabnie prześliznął się pomiędzy
słowami, zaczepił kantem spodni o czyjeś rozczarowanie i oczy zaćmiły mu słówka
truizmu. Jednak nic więcej nie jest w stanie z siebie wykrzesać. Stał się
postacią nieosiągalną i bezsilną, skłaniał się ku melancholii i zazdrości.
Dnie nie przynoszą zmian, to, za czym tęskni,
nie nadchodzi. Drepcze nogami po twardym podłożu.
Mały, prostokątny przedmiot spoczywał w jego
dłoni. Stanie się współczesną dziewczynką z zapałkami, pochłonie go chłód, ale
zabije nostalgia. Spojrzał na czerwone ręce, rozżalone nie były w stanie unieść
się w górę. Kciuk nie poruszył się o milimetr, gdy chłopak postanowił odpalić
zapalniczkę. Odetchnął i ponownie spojrzał na niebo. Tego dnia rozgwieżdżone,
okryte delikatnie białą satyną, niemające skończyć się nigdy.
Pragnął
zostać obnażony, pragnął, aby ktoś pokazał mu jak bardzo normalne jest to
wszystko, aby już nie czuł się źle. Z trudem pogładził skroń. Powieki zsunęły
mu się na gałki, klatka piersiowa unosiła się woniej, jakoś rzadziej, oddech
stał się płytszy. A wiatr wokół dziwnie się zatrzymał, już nie bił polików
chłopca, zaczął sprawiać wrażenie ciepłego, prawie że kojącego. Cały on czuł
się błogo, idyllicznie wręcz. Na ile pozwalało mu na to ciało uśmiechnął się. A
po chwili oddech jego stał się niezwykle chaotyczny. Kołysał się, drgał, mocno
szarpnął głową w bok, próbując skryć twarz. Zaciśnięte usta stały się jeszcze
bledsze.
Litości, litości. Czymże zasłużył sobie na
takie myśli tłoczące się szkłem w jego głowie? Zwyczajnie wstanie i, jak pies,
uda się z podkulonym ogonem dalej.
Ciągle dzieciak.
Zimny wiatr mierzwił jego włosy. Skostniałe
dłonie schowane były w kieszeniach kurtki, obłudnie wierzył, że chwila
wystarczy, aby wróciły do swojego wyjściowego stanu.
Powinien zakupić czapkę. Z nausznikami. Uszy
także stały się już osobnym organem – na wpół żywym. Srogi powiew szarpał skórę
jego twarzy, jakby chciał się zemścić za cierpienia. Chłopak z przymkniętymi
oczyma maszerował, prosząc jedynie w duchu o kolejne kroki. Nie czuł
pojedynczych ruchów kończyn. Ciepłe mieszkanie Adriena zdawało się być tym
razem oazą, ciało szukało schronienia, nie przejmując się nazbyt opinią
młodzieńca. Nie znał godziny, nie znał dnia. Nie wiedział, ile czasu spędził na
kamiennej ławce mostu, ile czasu minęło od odejścia Ali, jak dugo kroczył w
stronę budynku i co właściwie posunęło go do tego czynu. Nie pamiętał.
Zapomniał równie szybko, jak zapominał o poszczególnych ludziach. Poprawił
kurtkę, uniósł brodę wyżej, otrzepał śnieg ze sztywnych od mrozu spodni.
Zapomniał.
Stał przed drzwiami mieszkania. Wyciągnął
prawą rękę z kieszeni i uniósł ją pewnie w górę. Stał tam już od kilku minut,
chciał być pewny siły swojego ciała. Mocno się zamachnął i uderzył
kilkakrotnie, jednak usłyszał jedynie głuchy odgłos. Odwrócił się, mając ochotę
ułożyć zmęczone ciało na ziemi, byle tylko zasnąć i dać odpocząć zmysłom, byle
tylko obudzić się następnego dnia.
Usłyszał wtem charakterystyczny szmer, drzwi
otworzyły się, a on nadal plecami zwrócony był w stronę mieszkania.
- Wchodź.
Szuranie.
Goła żarówka rzucała dziwnie pomarańczowe
światło, nie lało się jak blask latarni – raczej atakowało przedmioty w swoim
zasięgu. Największą walkę toczyło ze stołem, na którym porozrzucane zostały
gazety, Adrien nie posprzątał także naczyń ze śniadania. Na krześle obok,
ubrana jedynie w ogromny szary sweter, siedziała młoda kobieta, której imienia
Blaise nigdy nie mógł zapamiętać. Lakonicznie paliła papierosa, co jakiś czas
odgarniając czarne włosy na plecy. Miała pełne usta, pociągnięte ciemną
szminką, duże jasne oczy i papierową skórę. Ustawiona była profilem do
chłopaka, nie widziała go, bądź jego obecność była dla niej zupełnie
nieznacząca.
Blaise stał, przypatrując się jej ustom, co
raz rozchylającym się, aby włożyć między pomalowane wargi papierosa. Dym bez
pośpiechu mieszał się z czystym powietrzem, widok był błogi. Szatyn oparł
dłonie na oparciu drewnianego krzesła, mebel zaszurał. Czarnowłosa panienka
zwróciła wzrok w jego stronę. Duże oczy, wcale nie niewinne, spoglądały teraz
na młodą twarz chłopaka, a kąciki ust delikatnie się uniosły.
- Spragniony – zauważyła, chociaż w pierwszej
chwili nie można było rozpoznać, czego dotyczyło owe pragnienie. Chwilę później,
jednak, podała chłopakowi niedokończonego papierosa.
Były na nim odciski jej warg.
Blaise zaciągnął się mocno, wmawiając sobie,
że tytoń wcale nie jest jedynie tytoniem, ale też kawałkiem skóry, który
wcześniej również dotykał przedmiot.
Rozluźniony, spokojniejszy, wolny.
Przez chwilę poczuł się dobrze sam ze sobą. Przez
krótki moment mógł dotknąć swojego serca i z dumą nosić je na zewnątrz. Przez
sekundę przebiec po mieście, przywitać nawet każdego przechodnia uśmiechem. Ale
tylko przez chwilę.
Adrien nie powiedział nic więcej, Blaise znał
schemat. Uniósł w końcu powieki, oddał resztkę tytoniu bezimiennej dziewczynie
i ruszył nieszybkim krokiem w stronę danemu mu pokoju. Starszy kolega spoglądał
na niego jeszcze długo. Patrzył jak szatyn zdejmuje z trudem kurtkę, jak wolno
rozprostowuje zmarznięte palce, jak pociera dłońmi zesztywniałe uda, jak
próbuje czuć się swobodnie będąc w miejscu, do którego przebywania zmusiły go
okoliczności. Wzrok ten nie był uszczypliwy, ani gardzący. Był o wiele gorszy.
Było w nim coś z obawy, ażeby nie powiedzieć z troski.
- Co ci jest? – Adrien zmusił się na obojętny
ton.
- Jestem wypluty.
- Jesteś zgnębiony.
Blaise spojrzał w końcu na chłopaka.
- I to przez samego siebie. Żal na ciebie
patrzeć, zobojętniałeś doszczętnie.
Szatyn milczał, przeniósł jednak wzrok na
podłogę. Spokoju, spokoju.
- I ten cholerny most.
- Nie odnajduję piękniejszego miejsca na
ziemi – odpowiedział Blaise z ironicznym uśmiechem.
Najpiękniejszego w swej pieprzonej kategorii.
Nie lubię tego czerwca,
nie podoba mi się ani trochę. Jestem zmęczona muśnięciami. Niech czerwiec już
minie, proszę.