Wierzchem dłoni przetarł czoło. Późne
popołudnie przypominało początek nocy. Chłodno miodowe światło ulicznych lamp
zdawało się jedynie muskać podłoże, jakby to mróz przeszkadzał w oświetleniu
miasta. Pojedyncze osobniki ze wzrokiem głęboko wbitym w ziemię przebiegały
ulice, kilka większych bądź mniejszych młodzieżowych grup sprawiało jeszcze wrażenie
uśpionych. Elitarne osobniki umieszczały swoje ciała w środkach pobliskich
restauracji i kafejek, reszta koczowała pod budynkami, uporczywie wypalając raz
po raz papierosa. Młode ich umysły gnały za zmianą, nie do nich należało
szybkie przemieszczanie miasta. Desperacko próbowali nadać swojej egzystencji
sens, tworzyć misję swojego pokolenia. Zapychali ubytki małymi przyjemnościami,
szukali czegoś, co choć znikomo zaspokoiłoby ich pragnienia. Pragnienie buntu,
zmiany społeczeństwa. Ale też i może pierwszorzędnie te osobiste, nostalgię za
dalą, nieuświadomioną tęsknotę za nieznanym. Potrzeba rozwoju, niechęć do
stałości i szarzyzny – czy właśnie to nie jest największą wartością młodości?
Chłopak cofnął się, wchodząc z ulicy na
krawężnik. Nieświadomie zszedł z chodnika, teraz unikając bliskiego spotkania z
autem. Przystanął i wypuścił powietrze z ust. Coś w nim pozostawało niezmiennie
niepełne, a potrzebowało natychmiastowego przelania. Za każdym razem muskał tę
ową potrzebę jedynie koniuszkami palców, czuł ją, nie znając sposobu jak do
niej dotrzeć. Ta nieudolność sprowadzała go z początku w stan odrętwienia i
boleści serca, szybko jednak przeradzała się w rozdrażnienie. Niemoc osiągnięcia
tego, czego pustkę odczuwał tak mocno, frustrowała go i smuciła naprzemiennie.
Było w tym coś z niewinności dziecka, niepełnej świadomości. Ogromne rozczarowanie
po każdym oddaleniu. Nie dawało mu to jednak usprawiedliwienia dla oziębłości serca.
Nie, jego serce pozostało wciąż ciepłe i bijące, może nawet bardziej żywe niż człowieka,
którego ułomność Blaisa nie dotyczyła. Bo ono ciągle nieświadomie szukało i
wystawiało swoje bezbronne gorąco, dotykając zewnętrznego chłodu.
Przysiadł na ławce pod pomnikiem. Przetarł
twarz wewnętrzną stroną dłoni szybkim ruchem i biernie zaczął spoglądać na
obraz przed sobą. W oddali jarzył się plac, z tej odległości zdawał się istnieć
jako odrębny kraj. Światło lamp zaczęło przeszkadzać. Czy mogło zgasnąć i w tym
samym zabrać stąd każdego z osobna? Czy mogło?...
Bo ile razy było to wszystkim, czego było mu
trzeba. Opierał głowę na murze, czekając aż marazm minie, nie mogąc ruszyć się
z miejsca. Tkwił od pewnego czasu w jednym punkcie niezdolny z braku
doświadczeń do poruszania. Ah, niezdolny czy nie chcący? Mimo wszystko
przyzwyczaił się do takiego stanu rzeczy, do wiecznego niespełnienia. Stał się
dumny i intrygująco nieznośny, lecz nie mowa bynajmniej o jakiej infantylności
zachowania. Tego zarzucić mu nie było sposób. Osiągnął zewnętrzną niezależność.
Przechodząc obok, twoje nozdrza rozpoznają zapach tytoniu, poczujesz nagły
przypływ adrenaliny, ciało stanie się gorące, a ruchy niepewne. Zechcesz
spoglądać na niego długie godziny, być częścią jego myśli, dowiedzieć się jak
go boli w nim jego człowiek. Przestała zadowalać go stworzona przez siebie
osłonka.
Niezgrabnie otrzepał spodnie z drobnych
płatków śniegu, coraz gęściej spadających z nieba. Miał w zanadrzu ukryte
ostatnie cztery papierosy, a jednego z nich w tamtej chwili zawzięcie
konsumował, oddając się tej czynności w całości. Odrzucił wszelkie zbędne myśli
na bok, lubował się poczuciem, że już na niczym przestało mu zależeć. Oh, cóż
za rozkosz. Być na nowo wolnym, nieograniczonym przez zewnętrzne czynniki.
Uśmiechnął się szczerze, zamykając przy tym oczy i delikatnie odchylając głowę
w tył. Tak łatwo jest zapomnieć, jaki świat jest piękny. Mógł wstać i pójść
gdziekolwiek, gdzie znalazłby ludzi. Mógłby mówić im, narzekać na swój
niezrozumiały stan. Ale przecież siedział tam dalej, świadomy tego, że byłyby
to słowa rzucane w próżnię. Gdy nadchodziła chandra, nie miał do kogo się udać.
W palcach poczuł gładkość włosów, których
dotyku nigdy nie doświadczył inaczej niż wyobraźnią. Przyjrzał się pustości
prawej dłoni. Mógł też pójść do niej. Mógł… chciał. Chciał ułożyć się obok, po
to tylko, aby czuć obecność jej osoby, słyszeć jak porusza się niepewnie i od
czasu do czasu obserwować ruch jej gałek ocznych. Nie było potrzeby większego
odzewu, lakonicznie wręcz odpowiadała na jego wywody i wcale nie sprawiało to
wrażenia jakoby jego słowa odbijały się od niej bez echa. Słuchała uważnie, nie
chcąc zakłócać, przy tym nie była jednak zniewolona. Nie, nie zamierzał wstać.
Odepchnął od siebie tę chęć. Dlaczego miałby bezkarnie myśleć, iż stał się
jedyną osobą w jej życiu, z którą chciała dzielić chwile samotności?
Wstał. Rozejrzał się rozkojarzony na
wszystkie strony, jakby zapomniał gdzie właściwie się znajduje. Szybkim krokiem
minął pomnik i bez zastanowienia kroczył tam, gdzie jeszcze przed chwilą
odmówił sobie wejść nawet myślą.
A przed wejściem przystanął ponownie.
Niezrozumiały. Zupełnie zbłąkany.
Najkrótszy wyczyn w
historii Kidsów. Zupełnie nie wiem, co mam o tym myśleć, wydaje mi się, że
całkiem dobrze zawarłam odczucia w tym krótkim tekście. Nie mogło być więcej,
przedawkowanie takiego stanu nawet w wersji pisanej mi nie służy. Mogę odetchnąć i ruszyć pierwszy dziś raz ku lodówce, w końcu jest już po trzynastej. Tragiczność mojego nastroju tylko mi mąci, a ja nie chcę kaleczyć powieści.