Opuszek wskazującego
palca silnie naciskał na paliczek środkowy drugiej ręki, poruszając się
rytmicznie w po całości kostki. Gorącym powietrzem, wydychanym przez nozdrza,
ogrzewane dłonie przypominały niekończącą się pracę w maszynowni ludzi odpowiedzialnych
za ruch statku. Co wargi mogły począć, podczas gdy nawet kończyny nie były
pewne poprawności własnych ruchów, a jedynie jałowo poruszały się wedle
ustalonych wcześniej schematów, by zaspokoić pierwotną potrzebę czynu, choćby
po to, aby uspokoić umysł. Otępienie świadomości wnętrza zwinnie dało się
zagłuszyć ruchem. Nawet jeśli mowa tu tylko o wzajemnym pocieraniu się palców
dłoni.
Niemożność kontroli
kuła coraz dotkliwiej i nie była już jedynie prostą linią a kolejną odnogą,
uwierającą niczym nieoderwana metka nowo zakupionego swetra. Odczuwałam ten
bezwład ciała, towarzyszący osobie na w pół śpiącej. Chłodną dłonią dotykałam
wszystkiego połowicznie, bo za moment miało wysunąć się to prawie
niezauważalnie. Zachłannie skakałam by dalej, machając bez opamiętania rękoma,
aby poczuć tylko okruszynę doznań wczorajszych, nie pozwolić na przetrawienie
całości i zmieszanie jej do kotła powszedniości. Może to właśnie ten strach był
przyczyną mentalnych drgawek, gdy okazywało się z dnia na dzień, że coraz mniej
staje się to moje. A zaimek ten wcale nie oznaczał tu posiadania.
I sprzeciwiać się
dało jedynie biernie, choć starałam się robić to możliwie agresywnie. Z marazmu
przechodząc na nowo do banalności, oglądałam się nerwowo za siebie jak pasażer
oddalającego się pokładu, który żałuje z premedytacją pozostawionego tam
konkretu. Pojąć nie mogłam zacierania się odczuć, jakby ostatecznie wszystkie
zlać miały się w całość, tworząc bezbarwną masę.
Otoczyłam luźno ręce
wokół kolan, aby już po chwili ułożyć całe ciało na czerwonym kocu w
ciemnozielone pasy. Był szorstki i drapał nagą skórę moich ramion, zdawało się,
że im bardziej zechcesz się nim owinąć, tym większy chłód poczujesz. Na moment
zacisnęłam obie dłonie, aby kciukiem sprawdzić ich temperaturę. Opuszki palców
pozostawiły na śródręczu nieprzyjemny odcisk. I w tej chwili z kuchni dobiegł
jeden z najmilszych dźwięków słyszanych kiedykolwiek. Gwizd czajnika roznosił
się po całym pomieszczeniu, zaczynając nieco niepewnie, a kończąc na niemalże
zdesperowanym krzyku. Zahaczał wielokrotnie o mój ból głowy, ale jak tu gniewać
się na przenośne poczucie równowagi, gdy wszystko, czego właśnie ci trzeba to
owa stabilizacja. Z wdzięcznością opuściłam szurpaty koc. Złapałam w ruchu
grubą, granatową bluzę i przerzucając ją przez głowę, dopełniłam złudzenia
odczucia bezpieczeństwa.
Parokrotnie
przemierzałam korytarz, przyciskając stopy możliwie najbliżej podłogi. Brakło
mi tego skrzypu, budzącego zawsze rodzicielkę, gdy późną godziną zakradałam się
do kuchni, by jeszcze chwilę poszperać w szafkach. Momentami miało się
wrażenie, że będąc nawet samym w domu, matka stanie w progu pytając, dlaczego
jeszcze nie leżę w łóżku. Dlatego niemal tańczyłam po podłodze w poszukiwaniu
znajomego głosu. Parkiet został odnowiony i choć estetycznie niewiele różnił
się od poprzedniego, czuć było pod stopami obcą gładkość. Jakbyś zdążył
utożsamić się do poprzedniego podłoża, przywiązać się do jego wad i nauczyć
stawiać kroki tam, gdzie stawałeś się afoniczny.
Wrzątkiem zalałam w
kubku czerwonym, by dogłębnie przekonać się do ciepła tamtejszej nocy. Ah, jaką
silną miałam potrzebę sprowadzania wszelkich zewnętrznych czynników do
uporządkowania własnych myśli, gdy brakowało tych, które trwały i bez mojej
pomocy czy zachęty. Jakbym bez odpowiedniego oparcia miała runąć w dół, mimo że
świadoma byłam tego, że tak się nie stanie.
Ledwie czując smak, haustami
połykałam napój, spadający letnimi kulami, obijającymi się o ścianki przełyku.
Potrząsnęłam głową, by dwa samotne pasma włosów, spadające prosto na moje lewe
oko, zmieszały się z resztą.
Draczne było to, jak
skwapliwie rozciągałam w swych myślach każdą konstatację i pociągałam ją do
granic możliwości z każdej strony, nie pozostawiając sobie miejsca na
wątpliwości. Zgubne było to oczekiwanie dopełnienia siebie. Myśli poczęły się
starzeć, a później gnić i odkładać się w tyłomóżdżu, niespodziewanie dając o
sobie znać w momencie, gdy kolejne niedopowiedzenia wspinały się w wolna i jak
kleszcze wczepiały się, uciskając każde luźniejsze spostrzeżenie. Było trzeba
świeżych tchnień, uwalniających z wolna ciasnotę umysłu. Wdechów chłodnych
głębszych i styczności z obcą skórą, bo prowadząca ku niezadowoleniu przejrzała
samo-świadomość roztaczała wokół cichą odrazę w stronę pojawiających się
wielokroć okazji doświadczeń prostych. Czynność skrobania łyżeczką, by zredukować
ilość destruktywnych wpływów z wewnątrz, jarzyła się w ten czas jak
błogosławieństwo nieprzypadkowe, więc czemu oskarżenia naiwności i
nieroztropności padały wtedy tak często, wbijając się w ofiarę ostrymi kolcami –
ta próba ukarania za nieodłączną każdemu człowiekowi potrzebę zmieszania się z
inną postacią była namiastką jej negacji. Ludzie stawali się ułomni i z czasem
niezdolni do ponownego wzburzenia tkwiących w nich pokładów wzruszenia.
Okrywali nostalgię grubą warstwą kolców nagany, a ta mimo to parzyła tym
mocniej, im z większą stanowczością starano się ją ogłuszyć.
Nigdy jednak nie
pokusiłabym się o myśl o zobojętnieniu we mnie tego, co sztorm powodować mogło.
Krople wody godzinami oblepiały mnie nieprzerwanie, a nieprzyjemne i niegodziwe
było to ich przeczyszczenie. Pod pretekstem mojego dobra, zostało odebrane mi to,
do czego pragnęłam powracać. A
patrząc raz drugi, to może i dobrze, że letalny wrzątek uczuć ostygał z czasem.
Bo co to byłoby za życie, gdyby całe ono wyglądać miało jak ten jeden miesiąc.
I już powiedzieć nie
umiałam, czy tęskniłam za czymś realnym, czy jedynie za moim tego wyobrażeniem.
marzec, 1994
Wychodzę z założenia, że trzeba narkotyzować się
soundtrackiem przez kilka godzin non stop, aby odpowiednio wejść w atmosferę
rozdziału. Rozdziału, którego publikować przez pewien czas wcale nie
zamierzałam. Nawet pisany w planach nie był, ot, impuls. Sierpniowy marazm,
ogarniający mnie z każdej strony, spowodował spore ubytki i sądziłam, że Kidsów
to koniec, bo jak już teraz pisać powinnam? Dodatkowo bardzo odwlekałam
jakiekolwiek początki ponownego pisania, mogło powstać z tego coś bardzo
koślawego i krzywdzącego dla mnie samej. A i ten rozdział nie jest z pewnością
tym, czym miał być pierwotnie, jeszcze przed wszystkim. Nie traktujcie go jako
kontynuacji. Odnosi się do całości, ale myśli Ali nie są z okresu, w którym
dzieje się aktualnie akcja. Nie prześpię nocy kolejnej, a oczy mam już
wystarczająco przekrwione i opuchnięte. Czasem moje poświęcenie dla słów jest
przerażające. Jednak to dobry znak, bo zaczynam działać, czymkolwiek by to
działanie nie było. Przemowa niemal dłuższa od całości, więc już. Nie wiem,
czego oczekuję od dni kolejnych, ukierunkuję myśli i wtedy tu zajrzę, nie
zrobię tu śmietniska. Edit: jest data