talk to me softly there's something in your eyes don't hang your head in sorrow and please don't cry

Powinno być to coś subtelnego, ale jednocześnie wyrazistego. Nie wulgarnego, czy narzucające swoje zdanie, jednak ukazanie świata z perspektywy bohatera tak, aby czytelnik mógł w pełni przyznać mu rację w postępowaniu, w myśleniu. Nie da się w pełni nie przekazać głównemu bohaterowi własnych cech, przynajmniej na początku pisarskiej drogi. Aczkolwiek będę starała się tego unikać, bynajmniej nie zamierzam przekazywać Wam moich myśli.

sobota, 15 marca 2014

Sweet child in time, you'll see the line

  Głucho. Ciemno. Ciemno i głucho.
  Ale nie. Czekaj. Latarnie, lejące martwe, pomarańczowe światło i samochody z nim uciekające. Ale nie. Czekaj. Bo z oddali słychać pisk opon. Bo słychać warkot silników i, o tak, słychać też drżenie strun.
  Więc czemu miałoby być ciemno i głucho? Miasto żyło i nawet ci, siedzący na schodach pod mostem, nie mogli temu zaprzeczyć. W ich płucach gościły kłęby dymu i może właśnie to nie pozwalało im trzeźwo myśleć. Ich dłonie, przypuszczalnie już bez udziału świadomości, wykonywały ruch w stronę ust. Między ich wargami co jakiś czas pojawiał się drobno posiekany tytoń owinięty w bibułkę. Byli częścią miasta, wtopioną w jego krzywe ramy. Poniekąd głusi na wszystko, co działo się w okolicy. Poniekąd ślepi na wszystko, co mogło ich dotyczyć.
  Brunet przez moment wpatrywał się w dół, po chwili uniósł ciało, stając na dwóch nogach, rzucił na ziemię knot papierosa, który jeszcze sekundę temu spoczywał w jego ustach, gasząc go butem. Odetchnął głęboko, zamykając oczy.
  - Która godzina? – zapytał.
  - Za dziesięć dwudziesta – usłyszał odpowiedź.
  Daniel podszedł do Blaisa. Stał dwa kroki przed nim, jednak nie odwrócił się do przyjaciela.
  Czerwcowe powietrze ich orzeźwiało. Docierało w to samo miejsce, gdzie trucizna, działając jednak przeciwnie. Dawało im to, co ona im powoli odbierała.
  - Czas się zbierać – głośno oznajmił szatyn, prawie że podbiegając do barierki.
  Stojąc już przy schodach, które prowadziły bezpośrednio na ulicę, odwrócił się przez ramię. Skóra jego twarzy była bardzo blada w kontraście z ciemnymi włosami, usta delikatnie zaczerwienione i lekko rozchylone. Chłopak ciężko oddychał.
  - Idziesz?
  Daniel nadal stał w miejscu. Spoglądał w lewą stronę, tam, gdzie mieli wyznaczone na dziś spotkanie. Przygaszone, jak dotąd, światła oświetlały węższe uliczki.
  - Jasne – odparł leniwie i dopiero po chwili odwrócił się w jego stronę – Kto będzie dostawcą?
  Blaise uśmiechnął się, schodząc kilka stopni. Blondyn szybko do niego dołączył.
  - Roméo – odpowiedział, mocno akcentując imię – Znajomy Aleksego.
  Nie spiesząc się szli wolnym krokiem przed siebie. Ramię w ramię, jak na bitwę. Zawsze z pewną obawą, o której oboje milczeli. Trzeba było to zrobić, więc po co te wszystkie wątpliwości?
  - Nie wrócimy dziś do Adriena – w głosie Daniela dało się słyszeć troskę.
  Inni wyczuliby żal. ‘‘Nie wrócimy dziś do Adriena’’ mogło stać się zarzutem. Mogło być inną formą powiedzenia ‘‘Blaise, ty idioto! Kupujesz towar od nieznanego gościa. Adrien z chęcią by cię sprzedał, nawet nie myśl o tym, że wpuści nas po tej akcji do własnego mieszkania.’’
  Ale nie było.
  Nie miało prawa być.
  Czujny. Uważny. Ale nie tchórzliwy. W tym zdaniu nie było pretensji. Była troska.
  - Wiem – szatyn mruknął przez zęby.
  Szli, raz w ciemności, aby po chwili pomarańczowe światło oświetlało ich twarze. Blaise rozglądał się spokojnie na boki. Czuł złość. Do samego siebie. Był niedojrzałym chłopcem o lekkomyślnych czynach. Dziecinny w pejoratywnym wydźwięku.
  - Blaise – wyrwał go z zadumy głos przyjaciela – Wszystko w porządku?
  - Co? – rzucił pustym słowem. Nerwowo uniósł ramiona ku górze jak gdyby poprawiał kurtkę, której tego dnia nie założył.
  Blondyn westchnął z rezygnacją.
  - Leć tam i załatw to szybko – ruchem głowy wskazał na zardzewiałą furtkę, prowadzącą na niewielką posesję z małym lokum, przypominającym składzik z narzędziami. Byli na miejscu – Robisz się niespokojny, lepiej żeby sprzedali ci te leki.
  - Myślisz, że będą robić kłopoty?
  Daniel klepnął go po ramieniu tak, aż chłopak się wzdrygnął.
  - Nie jesteś zupełnie obcy, Aleksy cię zapowiedział – przypomniał – Ale to nie jest cholerny sklep ze słodyczami tylko idioci sprzedający to, czego nie kupisz w żadnym legalnie prowadzonym zakładzie.
  - Henri-Jean zawsze sprawdzał swoje medykamenty – szatyn co chwila nerwowo zagryzał wewnętrzną stronę wargi – Do diabła z nim, przepadł w jedną noc.
  Blondyn ruszył pewnym krokiem, przystanął, gdy dzieliło go nie więcej niż trzy centymetry od ogrodzenia. Nie byli tu w sprawie zagrażającej życiu, nie robili niczego heroicznego. To wszystko sprawiało, że Daniel nie wkładał w sprawę wielu emocji. To, co robił Blaise, było na dłuższą metę wykańczające, nawet, jeśli on sądził inaczej. Ale to był Blaise. To nie była przypadkowa postać znaleziona pośród tłumu. Stał się dla niego człowiekiem. A takiego człowieka nie można szukać. Pojawiają się w życiu nie wiadomo skąd i może nawet za pierwszym razem nie możemy powiedzieć, że tak, to jest człowiek. Być może zajmie nam wiele dni, miesięcy, a w skrajnych przypadkach nawet lat, kiedy zobaczymy w tej personie człowieka. Tego, który stanie się kimś więcej niż przechodnie na ulicy, będzie już częścią nas. Odgadnie nasze myśli a słowa przestaną mieć większe znaczenie. Jak można liczyć na słowa, kiedy dzisiaj są rzucane na każdą stronę? Nic nieznaczące. Z każdym dniem tracące na sile.
  - Roméo to wyższy, wątły gość? – blondyn zadał pytanie przyglądając się czemuś, co znajdowało się na posesji.
  - Czemu pytasz? – szatyn zrobił krok do przodu, patrząc na chłopaka.
  - Idzie tu.
  Istotnie w ich stronę zmierzała szczupła, wysoka postać. Kiedy doszła do ogrodzenia, można było zauważyć, że jest nią młody mężczyzna z prostymi, brązowymi włosami związanymi w kucyk. Trzymał w palcach na wpół wypalonego papierosa. Po chwili zaciągnął się i wypuścił dym, który delikatnie zetknął się z twarzą Daniela.
  - Czego tu szukacie? – miał niski, lekko zachrypnięty głos. Spoglądał na przemian na obu chłopaków. Nie było w nim nic budzącego grozy, jednak w niczym nie przypominał delikatnego w swej urodzie Henri-Jeana.
  - Roméo – odpowiedział Blaise, podchodząc bliżej – Byłem z nim umówiony na dzisiaj po odbiór.
  - Ze mną się nie umawia – odparł tamten, dając do zrozumienia, że jest dilerem – Nie znam cię. Od kogo jesteś?
  - Od Aleksego.
  Roméo odsunął się od ogrodzenia, klnąc przy tym cicho. Otworzył z piskiem furtkę i wolno ruszył w kierunku składziku z narzędziami. Chłopcy szybko dorównali mu kroku, nie oddalając się od siebie.
  Pomieszczenie, w którym się znaleźli, słabo oświetlała jedna goła żarówka. Blaise zmrużył oczy. Próbował w kilka sekund rozejrzeć się po pokoju. Prócz nich były tam jeszcze dwie osoby. Na białym krześle przy wejściu siedział mężczyzna o cienkich, przerzedzonych włosach i ziemistej cerze. Usta drżały a cienie pod oczami zdawały się pokrywać połowę jego wychudzonej twarzy. Patrzył na chłopaka przez chwilę, jednak szybko stracił zainteresowanie i odrzucił obie ręce tak, że dyndały swobodnie obok jego tułowia. Wtedy to Blaise dostrzegł rany. Po wewnętrznej stronie kończyny pełno było śladów wkłuć igły, prostych, czerwonych linii. Skóra musiała go swędzieć bardzo często.
  Pod przeciwległą ścianą, na materacu bądź kilku grubych kocach, leżała młoda dziewczyna. Być może nawet młodsza od szatyna. Od początku nie spuszczała wzroku z dwojga młodzieńców.
  - Kolego – zawołał mężczyzna w kucyku – Podejdź.
  Roméo postawił na stole niewielką buteleczkę bez etykiety. Jego twarz zakrywały teraz kłęby dymu szybko wyrzucane przez jego usta.
  - Co to jest? – Blaise wziął ampułkę w dłoń.
  - Kretyna z siebie robisz? Flunitrazepam – napastliwie odpowiedział, wyjmując papierosa z ust.
  - Potrzebuję też coś przeciwbólowego – niechętnie dodał. Przejechał dłonią po ciemnych włosach i skierował wzrok na mężczyznę.
  - Idź do apteki i popij tabletki alkoholem, zadziała podwójnie – odpowiedział już łagodniej – Jesteś małym gówniarzem, nie sprzedam ci nic więcej dopóki nie będę mocno nagrzany.
  Daniel zbliżył się do Blaisa, kiedy ten zaczął niekontrolowanie oddychać zbyt głośno. Czas, aby się oddalić.
  - Wykładaj kasę i wychodzimy – skierował słowa w stronę przyjaciela, a gdy on to zlekceważył, wyjął z jego kieszeni plik banknotów i rzucił na blat. Przejął z rąk szatyna ampułkę, ściskając ją mocno w prawej dłoni.
  Mężczyzna od niechcenia zebrał pieniądze i wepchnął je do tylnej kieszeni spodni.
  - Powiedz Aleksemu – zwrócił się to do Blaisa, opierając się o stół – żeby skończył przysyłać do mnie swoich młodych gniewnych. Rzygam już wami, więcej się tu nie pałętajcie.
  Z ostatnim słowem Daniel pociągnął przyjaciela za ramię, aby zmusić go do jakiegokolwiek ruchu.

  Czysto. Czysto. Czysto.
  Prawie pusto.
  Samotnie.
  Odgłos tłuczonego szkła. Chłopak upada. Przyciska dłonie do ziemi. Ciężko oddycha. Coś jest nie tak, dłonie przywarły. Najmniejszy ruch wywołuje ból. Zostaje pchnięty. Już nawet nie czuje jak pojedyncze białe kapsułki trafiają do jego ust. Unosi się. Anioł unosi go, pomaga mu wstać. Podnosi dłonie na wysokość oczu. Wyglądają niezwykle. Czerwone, usłane srebrnymi brylancikami. Ale nie może ich zacisnąć. Spogląda w górę, nie opuszczając rąk. Niebo. Niczym rodzeństwo jego dłoni.
  Chwiejnym krokiem odchodzi na bok i gwałtownie wyrzuca z siebie…

  Daniel stał kilka metrów dalej, przyglądając się przez moment skutkom słabego żołądka przyjaciela. Sprawa rozwiązana. Był to sygnał, że od tej pory będzie już lepiej.
  Ukucnął tam, gdzie leżały szczątki ampułki. Delikatnie, aby nie dotknąć żadnego z okruchów szkła, na których zasychała krew, pozbierał rozsiane wszędzie tabletki.
  Lepiej zamknij oczy i odchyl głowę. Poczekaj na rykoszet.


1991









Czuję, że mam mało czasu, a szkoda mi, że nie dokończę. Dlatego dzielę ten rozdział na dwa. Nie umiem pisać inaczej, bo starałam się pisać żywiej. Blaise nie gra tutaj największej roli, wywyższam Daniela. To chyba tyle. Przepraszam i dziękuję.