Głucho. Ciemno. Ciemno i głucho.
Ale nie. Czekaj. Latarnie, lejące martwe,
pomarańczowe światło i samochody z nim uciekające. Ale nie. Czekaj. Bo z oddali
słychać pisk opon. Bo słychać warkot silników i, o tak, słychać też drżenie
strun.
Więc czemu miałoby być ciemno i głucho?
Miasto żyło i nawet ci, siedzący na schodach pod mostem, nie mogli temu
zaprzeczyć. W ich płucach gościły kłęby dymu i może właśnie to nie pozwalało im
trzeźwo myśleć. Ich dłonie, przypuszczalnie już bez udziału świadomości,
wykonywały ruch w stronę ust. Między ich wargami co jakiś czas pojawiał się
drobno posiekany tytoń owinięty w bibułkę. Byli częścią miasta, wtopioną w jego
krzywe ramy. Poniekąd głusi na wszystko, co działo się w okolicy. Poniekąd
ślepi na wszystko, co mogło ich dotyczyć.
Brunet przez moment wpatrywał się w dół, po
chwili uniósł ciało, stając na dwóch nogach, rzucił na ziemię knot papierosa,
który jeszcze sekundę temu spoczywał w jego ustach, gasząc go butem. Odetchnął
głęboko, zamykając oczy.
- Która godzina? – zapytał.
- Za dziesięć dwudziesta – usłyszał
odpowiedź.
Daniel podszedł do Blaisa. Stał dwa kroki
przed nim, jednak nie odwrócił się do przyjaciela.
Czerwcowe powietrze ich orzeźwiało. Docierało
w to samo miejsce, gdzie trucizna, działając jednak przeciwnie. Dawało im to,
co ona im powoli odbierała.
- Czas się zbierać – głośno oznajmił szatyn,
prawie że podbiegając do barierki.
Stojąc już przy schodach, które prowadziły
bezpośrednio na ulicę, odwrócił się przez ramię. Skóra jego twarzy była bardzo
blada w kontraście z ciemnymi włosami, usta delikatnie zaczerwienione i lekko
rozchylone. Chłopak ciężko oddychał.
- Idziesz?
Daniel nadal stał w miejscu. Spoglądał w lewą
stronę, tam, gdzie mieli wyznaczone na dziś spotkanie. Przygaszone, jak dotąd,
światła oświetlały węższe uliczki.
- Jasne – odparł leniwie i dopiero po chwili
odwrócił się w jego stronę – Kto będzie dostawcą?
Blaise uśmiechnął się, schodząc kilka stopni.
Blondyn szybko do niego dołączył.
- Roméo – odpowiedział, mocno akcentując imię
– Znajomy Aleksego.
Nie spiesząc się szli wolnym krokiem przed
siebie. Ramię w ramię, jak na bitwę. Zawsze z pewną obawą, o której oboje
milczeli. Trzeba było to zrobić, więc po co te wszystkie wątpliwości?
- Nie wrócimy dziś do Adriena – w głosie
Daniela dało się słyszeć troskę.
Inni wyczuliby żal. ‘‘Nie wrócimy dziś do
Adriena’’ mogło stać się zarzutem. Mogło być inną formą powiedzenia ‘‘Blaise,
ty idioto! Kupujesz towar od nieznanego gościa. Adrien z chęcią by cię
sprzedał, nawet nie myśl o tym, że wpuści nas po tej akcji do własnego
mieszkania.’’
Ale nie było.
Nie miało prawa być.
Czujny. Uważny. Ale nie tchórzliwy. W tym
zdaniu nie było pretensji. Była troska.
- Wiem – szatyn mruknął przez zęby.
Szli, raz w ciemności, aby po chwili
pomarańczowe światło oświetlało ich twarze. Blaise rozglądał się spokojnie na
boki. Czuł złość. Do samego siebie. Był niedojrzałym chłopcem o lekkomyślnych
czynach. Dziecinny w pejoratywnym wydźwięku.
- Blaise – wyrwał go z zadumy głos
przyjaciela – Wszystko w porządku?
- Co? – rzucił pustym słowem. Nerwowo uniósł
ramiona ku górze jak gdyby poprawiał kurtkę, której tego dnia nie założył.
Blondyn westchnął z rezygnacją.
- Leć tam i załatw to szybko – ruchem głowy
wskazał na zardzewiałą furtkę, prowadzącą na niewielką posesję z małym lokum,
przypominającym składzik z narzędziami. Byli na miejscu – Robisz się
niespokojny, lepiej żeby sprzedali ci te leki.
- Myślisz, że będą robić kłopoty?
Daniel klepnął go po ramieniu tak, aż chłopak
się wzdrygnął.
- Nie jesteś zupełnie obcy, Aleksy cię
zapowiedział – przypomniał – Ale to nie jest cholerny sklep ze słodyczami tylko
idioci sprzedający to, czego nie kupisz w żadnym legalnie prowadzonym zakładzie.
- Henri-Jean zawsze sprawdzał swoje
medykamenty – szatyn co chwila nerwowo zagryzał wewnętrzną stronę wargi – Do
diabła z nim, przepadł w jedną noc.
Blondyn ruszył pewnym krokiem, przystanął,
gdy dzieliło go nie więcej niż trzy centymetry od ogrodzenia. Nie byli tu w
sprawie zagrażającej życiu, nie robili niczego heroicznego. To wszystko
sprawiało, że Daniel nie wkładał w sprawę wielu emocji. To, co robił Blaise,
było na dłuższą metę wykańczające, nawet, jeśli on sądził inaczej. Ale to był
Blaise. To nie była przypadkowa postać znaleziona pośród tłumu. Stał się dla
niego człowiekiem. A takiego człowieka nie można szukać. Pojawiają się w życiu
nie wiadomo skąd i może nawet za pierwszym razem nie możemy powiedzieć, że tak,
to jest człowiek. Być może zajmie nam wiele dni, miesięcy, a w skrajnych
przypadkach nawet lat, kiedy zobaczymy w tej personie człowieka. Tego, który
stanie się kimś więcej niż przechodnie na ulicy, będzie już częścią nas.
Odgadnie nasze myśli a słowa przestaną mieć większe znaczenie. Jak można liczyć
na słowa, kiedy dzisiaj są rzucane na każdą stronę? Nic nieznaczące. Z każdym
dniem tracące na sile.
- Roméo to wyższy, wątły gość? – blondyn
zadał pytanie przyglądając się czemuś, co znajdowało się na posesji.
- Czemu pytasz? – szatyn zrobił krok do
przodu, patrząc na chłopaka.
- Idzie tu.
Istotnie w ich stronę zmierzała szczupła,
wysoka postać. Kiedy doszła do ogrodzenia, można było zauważyć, że jest nią
młody mężczyzna z prostymi, brązowymi włosami związanymi w kucyk. Trzymał w
palcach na wpół wypalonego papierosa. Po chwili zaciągnął się i wypuścił dym,
który delikatnie zetknął się z twarzą Daniela.
- Czego tu szukacie? – miał niski, lekko
zachrypnięty głos. Spoglądał na przemian na obu chłopaków. Nie było w nim nic
budzącego grozy, jednak w niczym nie przypominał delikatnego w swej urodzie
Henri-Jeana.
- Roméo – odpowiedział Blaise, podchodząc
bliżej – Byłem z nim umówiony na dzisiaj po odbiór.
- Ze mną się nie umawia – odparł tamten,
dając do zrozumienia, że jest dilerem – Nie znam cię. Od kogo jesteś?
- Od Aleksego.
Roméo odsunął się od ogrodzenia, klnąc przy
tym cicho. Otworzył z piskiem furtkę i wolno ruszył w kierunku składziku z
narzędziami. Chłopcy szybko dorównali mu kroku, nie oddalając się od siebie.
Pomieszczenie, w którym się znaleźli, słabo
oświetlała jedna goła żarówka. Blaise zmrużył oczy. Próbował w kilka sekund
rozejrzeć się po pokoju. Prócz nich były tam jeszcze dwie osoby. Na białym
krześle przy wejściu siedział mężczyzna o cienkich, przerzedzonych włosach i
ziemistej cerze. Usta drżały a cienie pod oczami zdawały się pokrywać połowę
jego wychudzonej twarzy. Patrzył na chłopaka przez chwilę, jednak szybko
stracił zainteresowanie i odrzucił obie ręce tak, że dyndały swobodnie obok
jego tułowia. Wtedy to Blaise dostrzegł rany. Po wewnętrznej stronie kończyny
pełno było śladów wkłuć igły, prostych, czerwonych linii. Skóra musiała go
swędzieć bardzo często.
Pod przeciwległą ścianą, na materacu bądź
kilku grubych kocach, leżała młoda dziewczyna. Być może nawet młodsza od
szatyna. Od początku nie spuszczała wzroku z dwojga młodzieńców.
- Kolego – zawołał mężczyzna w kucyku –
Podejdź.
Roméo postawił na stole niewielką buteleczkę
bez etykiety. Jego twarz zakrywały teraz kłęby dymu szybko wyrzucane przez jego
usta.
- Co to jest? – Blaise wziął ampułkę w dłoń.
- Kretyna z siebie robisz? Flunitrazepam –
napastliwie odpowiedział, wyjmując papierosa z ust.
- Potrzebuję też coś przeciwbólowego –
niechętnie dodał. Przejechał dłonią po ciemnych włosach i skierował wzrok na
mężczyznę.
- Idź do apteki i popij tabletki alkoholem,
zadziała podwójnie – odpowiedział już łagodniej – Jesteś małym gówniarzem, nie
sprzedam ci nic więcej dopóki nie będę mocno nagrzany.
Daniel zbliżył się do Blaisa, kiedy ten
zaczął niekontrolowanie oddychać zbyt głośno. Czas, aby się oddalić.
- Wykładaj kasę i wychodzimy – skierował
słowa w stronę przyjaciela, a gdy on to zlekceważył, wyjął z jego kieszeni plik
banknotów i rzucił na blat. Przejął z rąk szatyna ampułkę, ściskając ją mocno w
prawej dłoni.
Mężczyzna od niechcenia zebrał pieniądze i
wepchnął je do tylnej kieszeni spodni.
- Powiedz Aleksemu – zwrócił się to do
Blaisa, opierając się o stół – żeby skończył przysyłać do mnie swoich młodych
gniewnych. Rzygam już wami, więcej się tu nie pałętajcie.
Z ostatnim słowem Daniel pociągnął
przyjaciela za ramię, aby zmusić go do jakiegokolwiek ruchu.
Czysto. Czysto. Czysto.
Prawie pusto.
Samotnie.
Odgłos tłuczonego szkła. Chłopak upada. Przyciska
dłonie do ziemi. Ciężko oddycha. Coś jest nie tak, dłonie przywarły.
Najmniejszy ruch wywołuje ból. Zostaje pchnięty. Już nawet nie czuje jak
pojedyncze białe kapsułki trafiają do jego ust. Unosi się. Anioł unosi go,
pomaga mu wstać. Podnosi dłonie na wysokość oczu. Wyglądają niezwykle.
Czerwone, usłane srebrnymi brylancikami. Ale nie może ich zacisnąć. Spogląda w
górę, nie opuszczając rąk. Niebo. Niczym rodzeństwo jego dłoni.
Chwiejnym krokiem odchodzi na bok i
gwałtownie wyrzuca z siebie…
Daniel stał kilka metrów dalej, przyglądając
się przez moment skutkom słabego żołądka przyjaciela. Sprawa rozwiązana. Był to
sygnał, że od tej pory będzie już lepiej.
Ukucnął tam, gdzie leżały szczątki ampułki.
Delikatnie, aby nie dotknąć żadnego z okruchów szkła, na których zasychała krew,
pozbierał rozsiane wszędzie tabletki.
Lepiej zamknij oczy i odchyl głowę. Poczekaj
na rykoszet.
1991
Czuję, że mam mało czasu, a szkoda mi, że nie dokończę. Dlatego dzielę ten rozdział na dwa. Nie umiem pisać inaczej, bo starałam się pisać żywiej. Blaise nie gra tutaj największej roli, wywyższam Daniela. To chyba tyle. Przepraszam i dziękuję.
nie zmuszaj się do pisania żywiej, rób to jak chcesz. naprawdę.
OdpowiedzUsuńczuję się tak, jakby minęła wieczność od ostatnich kidsów.
rozdział smutny, wprawiający w specyficzny nastrój.
całą akcję widziałam jak przez mgłę, dym papierosowy, chmurę spalin... nie wiem, czy tak miało być w założeniu.
bardzo go lubię. być może dlatego, że uwielbiam czytać o narkomanii. no cóż :)
gdy przeczytałam o aleksie, w mojej głowie pojawił się kamil szeptycki. halo halo mózgu, czy wszystko okej?