Kąciki ust unosiły się i opadały, a nozdrza, co chwila wypuszczały
dwutlenek węgla szybciej niż zazwyczaj. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
Odwróciłam się za
lewym ramieniem, aby przejść kilka kroków i usiąść na jednej z kamiennych
ławek. Kątem oka dostrzegłam, że Blaise nie ruszył się z miejsca. Powietrze
stało w miejscu, nagle moje samopoczucie polepszyło się.
- Czy to ja? –
zapytał lekko zdezorientowany, siadając obok.
- Tak.
I stała się rzecz,
której nie mogłam się spodziewać, a poruszyła moje serce ponownie tego dnia.
Chłopak zaśmiał się tak, jakby był to śmiech niezwykle niewymuszony.
- Przepraszam –
powiedziałam po chwili, choć ton mojego głosu wcale nie wskazywał na to, aby
było mi przykro.
Patrzył przed
siebie, długie kosmyki włosów wpadały w jego oczy. Od mrozu policzki
zaczerwieniły się, przez co skóra jego wydawała się jeszcze bledsza tym samym
powodując optycznie przyciemnienie jego włosów.
- Wydajesz się
skołowany – wyrwało mi się. I choć powiedziałam to cicho, on od razu odwrócił
głowę, patrząc na mnie.
- Dziwisz się? –
zapytał miękko, a mnie mimo to ciarki przeszły po plecach. Choć mógł to być
także wynik mroźnego powietrza. Znów nie patrzył na mnie – Trochę się
pogubiłem. Nie bardzo już wiem, co powinienem powiedzieć i jak się zachować.
- Nie czujesz się
swobodnie przy rozmowie ze mną?
Zaprzeczył ruchem
głowy.
- Nie to miałem na
myśli.
Mimo przypuszczeń,
świat wokół nas wcale się nie zatrzymał. Co chwila nadjeżdżał kolejny czerwony
tramwaj zamiennie z samochodami różnych marek, mijali nas ludzie w każdym
wieku. Nawet wiatr nas nie oszczędzał, bawił się moimi włosami, rzucając je co
jakiś czas na twarz.
Poczułam się o jakby
czas cofnął się nagle kilka lat wstecz. W myślach widziałam siebie idącą
pewnym, choć niekoniecznie szybkim, krokiem przed siebie. Wiatr tamtej zimy nie
różnił się wiele od innych. A mimo to był jedyny, wyjątkowy. Prawie że czułam
jak włosy opadają mi za ramiona, jak ściskam w dłoni ulepioną śnieżną kulkę.
Moich uszu prawie dobiegło wołanie Christie-Marie.
Uniosłam wzrok.
Drzwi tramwaju otworzyły się. Ukazały nam się postacie dwójki dzieci. Ich
ciałka opatulone były grubą warstwą swetrów i kurtek, a główki chroniły puchate
czapki, z których to wystawały o wyrazistym kolorze włosy. Śmiały się, ich
twarzyczki aż nakazywały przechodniom iść za ich przykładem. Moje usta
wykrzywiły się w nostalgiczny uśmiech.
- Czuję ich śmiech,
więc... dlaczego usycham?
Chryste, czy
większość jego wypowiedzi musiała nieść ze sobą namiastkę cierpienia? Z każdym
razem wzrastała we mnie chęć objęcia go mocno wraz z wyszeptaniem kilku słów
pociechy. Od Blaisa biła duma. To przez nią hamowałam większość moich
naturalnych gestów. Nie odważyłam się.
- Dzieci są w
porządku – odparłam zamiast tego.
- Są idealne –
dodał.
Dwójka dzieci
zniknęła nam z pola widzenia, ich śmiech rozpływał się, niosąc swe ciepło
kolejnym ludziom.
- Są nieświadome zła
- kontynuował - Dlatego są tak beztroskie. I gardzę każdym, kto im w tym
przeszkodzi.
- Blaise – wypowiedziałam
niepewnie jego imię.
Spojrzał na mnie i
słowami nie jestem w stanie wytłumaczyć, dlaczego uznałam to spojrzenie za
najpiękniejsze, jakim mnie do tej pory obdarował.
- Dlaczego nie
zapalisz?
- Nie przywykłem do
palenia w towarzystwie osób czystych – odpowiedział z uśmiechem. Musiał
uświadomić sobie, że był przeze mnie obserwowany.
- Bez tego wyglądasz
jakby czegoś ci brakowało.
- Nie uznałbym tego
za komplement.
Mimo to wyjął z
kieszeni zapalniczkę i podpalił tytoń, tkwiący w jego ustach. Zaciągnął się
wyjątkowo mocno. Odetchnął głęboko, delikatnie odchylając głowę do tyłu. Papieros
paradoksalnie sprawiał wrażenie jego lekarstwa. Jakby od tego jego płuca
działały sprawniej, on sam czuł się mocniejszy.
Kilka równie mocnych
powtórzeń.
Zwolnienie tempa.
- A teraz mi
powiedz. Co, dlaczego nagle zawróciłeś?
Pewnie pokręcił
głową kilka razy. Nie tym razem.
Idź, idź.
A on pobędzie sam. Zbyt duży nacisk. On nie
jest przeznaczony dla ludzi.
Kostki jego dłoni posiniały, tak mocno
ściskał krawędź ławki. Niebo nabrało ciemnoniebieskiej barwy, a z doświadczenia
wiedział, że niedługo stanie się zupełnie ciemne. Pomarańczowe światło latarni
lało się na jezdnię tak samo. To te same latarnie. I to samo światło. Nawet
mógł przypuszczać, że te same auta zjawiły się tu ponownie.
Praca szła mu mozolnie. Co chwila zmieniał
kurs, nie był pewien, czy właściwie tego chce.
- Chciałbyś już. Wykluczasz początek, to niepoważne.
Wmawiasz sobie, że jeśli coś powinno być, to stanie przed tobą w nieskazitelnej
formie bez jakiejkolwiek potrzeby włożenia w to wysiłku.
Mówił Kasper.
Daniel uznałby, że Blaise najzwyczajniej nie
pogodził się z istnieniem swojej własnej osoby.
Szatyn bezdźwięcznie przyznał rację obojgu.
Siedział wtedy przemarznięty na kamiennej
ławce, czując się przeraźliwie samotnie. W środku wiał u niego wicher, nie było
nikogo. Chyba się uśmiechnął. Bardzo mu to odpowiadało. Zaczynał rozumieć, co
się dzieje.
‘‘Blaise, ty cholerny egoisto.’’
Szepnął do siebie. Zadziwiające, bo wiedział
o tym już od dawna. Dopiero tamtej nocy zdał sobie z tego sprawę.
Że nie wyczuwa u siebie zdolności
przekazywania uczuć drugiej personie. Że każdy kolejny człowiek jest dla niego
jedynie potwierdzeniem, żeby tylko potwierdzeniem, to stawało się już aprobatą
dla jego teorii. Nie potrafił się przemóc.
Dnia dwudziestego piątego grudnia roku
dziewięćdziesiątego trzeciego postanowił zamarznąć.
Zobowiązuję się do zakupu ulubionej trucizny pod koniec lutego dla tego, kto jest w stanie zrozumieć drugą część rozdziału. Czytając takie fragmenty można nabrać wrażenia, że celowo wszystko zaszyfrowuję, aby nikt się nie domyślił. Wybaczcie. Fragment Blaisa miał być rozwinięty o wiele bardziej, jednak diametralnie zmienił mi się nastrój, wyszłoby nieco żałośnie. Poczułam wenę od tak długiego czasu, że wierzę w cuda, niech się więc dzieją.